Od samego początku Austro-Węgry borykały się z poważnymi problemami zaopatrzeniowymi, zwłaszcza w amunicji i artylerii. Jak z sarkazmem zanotował w swym dzienniku oficer sztabu 14. c. k. brygady górskiej Walter Adam: „Nasz parlament przecież wiedział lepiej niż wojskowi, czy oddziały górskie potrzebują nowoczesnej artylerii, czy nie. Teraz za zaoszczędzone korony musimy płacić krwią. Chociaż nie krwią parlamentarzystów”. Przestarzałe działa, jakimi dysponowały oddziały górskie – w tym także Legiony – strzelały na czarny proch, co ułatwiało nieprzyjacielowi wykrycie ich stanowisk. Także ich precyzja pozostawiała wiele do życzenia.
Już w pierwszych dniach września 1914 roku zwrócono się do Niemców z prośbą o pilne dostawy amunicji. Problemy zaopatrzeniowe wiosną 1915 roku przybrały wymiar katastrofalny. Naprędce sformowane i skierowane do grupy Pflanzer-Baltina bataliony marszowe nierzadko nie miały nawet mundurów. Żołnierze szli do walki w ubraniach cywilnych, jedynie z czarno-żółtymi opaskami na rękawach (barwy dynastii habsburskiej).
Inne formacje nie miały za to… karabinów i czekały na zapleczu frontu na te zwolnione przez rannych i zabitych. Czasem karabiny owszem były, ale nawet aż w trzech typach, co powodowało problemy ze zdobyciem amunicji do nich. Nie dziwi zatem rosnący pesymizm i apatia wśród c. k. żołnierzy. Powstało wówczas powiedzenie, że Austriacy są po to, aby zatrzymać nieprzyjaciół dopóki nie przyjdzie wojsko. Czyli Niemcy.
W szeregach 3. c.k. armii walczył tzw. korpus beskidzki (Beskidenkorps), czyli XXXVIII korpus rezerwowy gen. Johannesa Marwitza. W rejonie wschodnich Bieszczad, między 3. c.k. armią a grupą Pflanzer-Baltina biła się niemiecko-austro-węgierska, utworzona w styczniu 1915 roku, Armia Południowa (Südarmme) gen. Aleksandra Linsingena. Niemcy od początku psioczyli na swego sojusznika. „Austriacy są tak jak i wcześniej żałośni. Wczoraj znów cofnęli się w Karpatach. Biją się rzeczywiście fatalnie” – zanotował pod koniec marca 1915 r. wysoki rangą oficer z otoczenia cesarza Wilhelma II Moritz von Lyncker, dodając kilka dni później: „Oni nie są w stanie nawet utrzymać się w Karpatach. Jeśli teraz zaatakują ich Włosi, to znajdą się oni w bardzo trudnym położeniu, a wraz z nimi – my”.
Rzeczywiście sytuację na froncie uważnie śledziły neutralne Rumunia i Włochy, czekając na dogodny moment, aby włączyć się do rozbioru monarchii habsburskiej. Na początku 1915 r. od Gorlic po Czerniowce 18 dywizji piechoty i 6 kawalerii odpierało uderzenia 20 rosyjskich dywizji piechoty i 11 kawalerii. Do kwietnia 1915 r. liczba dywizji państw centralnych na tym odcinku frontu wzrosła do 46.
Oprócz obrony przed rosyjskim naporem kilka razy podejmowały one próby przebicia się do obleganego Przemyśla. Jednak nadaremno. 22 marca 1915 roku twierdza skapitulowała. Po jej zdobyciu Rosjanie zdwoili ataki na karpackie przełęcze. W następnym miesiącu siły sprzymierzonych często znajdowały się na krawędzi katastrofy. Rosjanie wtargnęli na Węgry, zajmując m.in. Medżilaborce i podchodząc pod Bardejów. Także w Bieszczadach między Komańczą a Ustrzykami Górnymi znacznie posunęli się w kierunku głównego wododziału. Jednak armia carska wyczerpała swe możliwości ofensywne. Z powodu braku ludzi, amunicji i sprzętu pod koniec kwietnia musiała wstrzymać działania zaczepne.
[srodtytul]Na Rusi Zakarpackiej, Bukowinie i wschodniej Galicji[/srodtytul]
Miesiąc po bitwie pod Młotkowem II Brygadę Legionów podzielono na dwie grupy bojowe. Pięć batalionów, dwa szwadrony jazdy i dwie baterie dział dowodzone przez gen. Trzaskę-Durskiego weszły w skład mobilnego odwodu rzucanego w najbardziej zagrożone miejsca. W pierwszym etapie forsownym marszem, brnąc w głębokim śniegu, w trzy dni pokonali 100 km, wypierając wojska carskie z rejonu Żabiego i Worochty na Huculszczyźnie. Podczas tych walk do Legionów przyłączyło się sporo Hucułów. W połowie grudnia grupę Trzaski-Durskiego ponownie przerzucono na Górne Węgry, gdzie w rejonie Ökörmezö (ukr. Miżhirja) osłaniali skrzydło sąsiadującej z grupą Pflanzer-Baltina 3. c.k. armii. Realizacja tego zadania zważywszy na szczupłość sił i braki w sprzęcie, graniczyła z cudem. Wymagała pomysłowości i podejmowania nieszablonowych, ryzykownych działań (np. liczne wypady patroli na tyły nieprzyjaciela, markownie własnych pozycji ogniskami). Żołnierzom doskwierała w tym czasie odwilż i towarzyszące jej rzęsiste deszcze. Podczas tych walk legioniści, którym przydzielono w końcu pierwsze karabiny maszynowe, trzykrotnie szturmowali górę Kilwa. Przed Bożym Narodzeniem 1914 r. udało się ustabilizować front, który Polacy utrzymywali jeszcze przez trzy tygodnie.
[wyimek]GŁÓD Zaczyna się u nas głodówka. Od czterech dni nie otrzymaliśmy chleba. Wczoraj na obiad mieliśmy tylko po łyżce niedosolonego ryżu. Dziś na śniadanie otrzymaliśmy po pół łyżki kawy czarnej, a na obiad przysłano nam samego jałowego rosołu bez mięsa, bo mięso zjadła czwarta kompania.[/wyimek]
[i]Henryk Tomza, „Dziennik Legionisty 1914 – 1915”, Oficyna Wydawnicza Mówią wieki, Warszawa 2008[/i]
W połowie stycznia 1915 roku grupa została zluzowana przez pododdziały nowo utworzonej Armii Południowej. Legionistów przerzucono koleją na prawe skrzydło ugrupowania Pflanzer-Baltina, gdzie Rosjanie z Bukowiny ponownie grozili inwazją Węgier. Pod nieobecność urlopowanego Trzaski-Durskiego legionistami formalnie dowodził na tym odcinku Zygmunt Zieliński. Podwładni cenili go za rozległą wiedzę wojskową, osobistą odwagę i stalowe nerwy, ale przede wszystkim za troskę o powierzonych mu żołnierzy. Od 18 do 21 stycznia legioniści stoczyli ciężkie boje w wąwozie pod miejscowością Kirlibaba (rum. Čarlibaba). Podczas tych walk musieli spędzić kilka nocy na otwartym terenie przy trzydziestostopniowym mrozie. Rosjanie zostali zmuszeni do wycofania się na północ. Po opanowaniu Kirlibaby polskie jednostki prowadziły na wschód od tej miejscowości działania pozorujące, mające zdezorientować Rosjan co do kierunku planowanego uderzenia. Ofensywa wkroczyła do Galicji. Legioniści wyzwolili m.in. Śniatyń, a później walczyli w rejonie Kołomyi. W połowie marca 1915 r. jednostki polskie wycofano z frontu na odpoczynek i reorganizację.
[srodtytul]Republika Rafajłowska[/srodtytul]
Podczas opisanych powyżej walk na stanowiskach pod Rafajłową wciąż tkwiła reszta brygady pod dowództwem Hallera. Tworzyły ją trzy bataliony piechoty, pół baterii artylerii i pluton jazdy. Licząca ok. 1500 żołnierzy formacja, operacyjnie podporządkowana dowództwu 6. c.k. dywizji piechoty broniła dostępu do przełęczy karpackich od strony Nadwórnej.
Służba w warunkach wojny pozycyjnej też nie należała do łatwych. Nieustannie należało zachowywać czujność, gdyż teren był trudny i rozległy, a Rosjanie mogli obejść przez góry główne pozycje legionistów znajdujące się w wąskim gardle doliny rzeczki Bystrzycy Nadwórniańskiej. Dlatego konieczne były nieustanne patrole. Na wszelki wypadek przygotowano pozycje obronne przed Rafajłową i na przełęczach. Od połowy grudnia 1914 roku Rafajłowa – co żołnierze z dumą podkreślali – była jedynym obszarem Galicji wschodniej wolnym od rosyjskiej okupacji. Legioniści, którzy sprawowali nad nim samodzielną władzę, zwali go Republiką Rafajłowską. Na przełomie 1914 i 1915 roku walki sprowadzały się głównie do starć patroli i sporadycznej wymiany ognia na wysuniętych placówkach.
[srodtytul]Kołomyja wokół Rafajłowej[/srodtytul]
Ten względny spokój przerwał niespodziewany atak rosyjski w nocy z 23 na 24 stycznia 1915 roku. Cztery bataliony zaatakowały Rafajłową z dwóch stron. Kluczową rolę miało odegrać zaskoczenie. Aby nie zdradzić przedwcześnie planów, atak miał być przeprowadzony wyłącznie na bagnety, a żołnierzom biorącym w nim udział na wszelki wypadek odebrano naboje. W pierwszej fazie bitwy Rosjanom udało się zająć wysunięte placówki, most na rzece, dwie linie okopów, a nawet budynek kwatery sztabu Legionów w Rafajłowej. Legioniści zreorganizowali jednak siły i przystąpili do kontrataku na bagnety, spychając Rosjan na skraj wsi. Aby utrudnić im odwrót i dopływ posiłków, legionowa artyleria zaczęła ostrzeliwać most i prowadzącą przez niego drogę. Rosjanie jednak nie rezygnowali i po uporządkowaniu swych szeregów aż czterokrotnie podejmowali natarcie. W trakcie ostatniego w użycie poszły kolby i pięści.
Legioniści obronili jednak zajmowane pozycje, a Rosjanie wraz z nastaniem świtu musieli się wycofać na pozycje wyjściowe. Stracili w bitwie ok. 100 zabitych, 200 rannych i 140 jeńców. Po stronie polskiej straty były znacznie mniejsze: pięciu zabitych, 16 rannych i 66 zaginionych. Polakom pomógł także fakt, że mające dokonać oskrzydlenia oddziały rosyjskie nie zdążyły zająć na czas pozycji wyjściowych i wziąć udziału w bitwie. Określenie „rosyjskie” nie jest tu do końca właściwe, w carskich szeregach służyło bowiem wielu Polaków.
[wyimek]SALWA POD RAFAJŁOWĄ Było nas dwa plutony tylko, wysunięte naprzód, żadnej łączności i żadnej pomocy blisko. Od strony placówek słychać coraz wyraźniej „hurra! „… Nie czekając rozkazu chorążego Heydy, zakomenderowałem: „Strzelać prosto, salwami. Cel! Pal!”. Pozycje i przejście przez Przełęcz Pantyrską zostały utrzymane.[/wyimek]
[i]Henryk Tomza, „Dziennik Legionisty 1914 – 1915”, Oficyna Wydawnicza „Mówią wieki”, Warszawa 2008[/i]
Pod koniec stycznia dowództwo 6. c.k. dywizji piechoty podjęło decyzję o przejściu do ofensywy w dolinach Bystrzycy Nadwórnianskiej i Słotwińskiej. W pierwszym rzędzie należało wyprzeć Rosjan z oddalonej od Rafajłowej o 10 km Zielonej. Atak od frontu miał przeprowadzić Haller, od tyłu zaś, po obejściu pozycji rosyjskich przez góry – batalion Roi. Ten ostatni dotarł do celu po dwóch dniach morderczego marszu w ponadmetrowym śniegu i zadymkach. Jednak jego atak nie został wsparty od czoła. Mimo to Roja zdecydował się zaatakować i wdarł się do wsi. Gdy Rosjanie zorientowali się, jak szczupłymi siłami dysponują napastnicy, wyparli legionistów w góry.
Jednak na początku lutego 1915 r. sami rozpoczęli odwrót z doliny. Za nimi postępowały siły legionowe, zajmując Zieloną, Młotków, Słotwinę i leżące zaledwie 12 km od Stanisławowa Bohorodczany. Nie dane im było jednak wkroczyć do samego miasta, gdyż wycofano ich z pierwszej linii i przerzucono do Kołomyi na odpoczynek. Nie cieszyli się nim długo. W wyniku lokalnej kontrofensywy Rosjan pod Stanisławowem w pośpiechu wrócili w ten rejon. Po kilkudniowych walkach i ustabilizowaniu frontu wrócili do Kołomyi.
Stan II Brygady zebranej w całości po raz pierwszy od końca listopada 1914 roku był zatrważający. Jej szeregi w kampanii karpackiej stopniały o połowę – do nieco ponad 4 tys. żołnierzy. Ponadto 70 proc. z nich z powodu choroby lub skrajnego wyczerpania nie była zdolna do służby. Jak zanotował w swych dziennikach August Krasicki z grupy Trzaski-Durskiego: „W 5 batalionach jest wszystkiego 680 ludzi zdolnych do boju. Reszta chorych z gorączką i ranami. Karabinów 10 proc. nie funkcjonuje, karabiny maszynowe zacinają się, armatki bez celowników. Trudno się temu dziwić, gdy się zważy, że od października Legiony są w nieustannym boju i to w tak ciężkim terenie jak Karpaty w zimie, bez żadnego uzupełnienia, podczas gdy pułki austriackie niektóre były już 5 razy uzupełnione”. Największe straty poniosły pierwsze bataliony z 2. i 3. Pułku Piechoty, wykorzystywane jako jednostki szturmowe.
[srodtytul]Zdyscyplinowani inaczej[/srodtytul]
Stosunki legionistów z Austro-Węgrami od samego początku nie układały się najlepiej. Już w momencie wysłania ich w Karpaty Naczelny Komitet Narodowy protestował przeciw rozdzieleniu Legionów, domagając się od naczelnego dowództwa c.k. armii, by obie brygady wspólnie walczyły na terenie zaboru rosyjskiego. Apel ten na nic się nie zdał. Legionistów traktowano podejrzliwie. Otrzymywali oni także najgorsze zaopatrzenie, mimo że w drugim okresie walk w Karpatach stanowili odwód grupy Pflanzer-Baltina kierowany na najbardziej zagrożone odcinki frontu.
Dowódca ten także nie był lubiany przez swych podwładnych, zarówno przez legionistów, jak i żołnierzy c.k. armii. Nadano mu, przekręcając nazwisko, prześmiewczy przydomek „Balt-hin, Balt-her”, co w wolnym tłumaczeniu można oddać jako „szybko tam, szybko nazad” (z niem. Bald – szybko; hin und her – tam i z powrotem). Odnosiło się to do tego, że dowodzone przez niego wojska po rzadkich sukcesach szybko musiały się wycofywać.
Z czasem legioniści zyskali szacunek swych towarzyszy broni. W lutym 1915 roku, gdy grupa Hallera została wyłączona spod dowództwa 6. c.k. dywizji piechoty, jej dowódca gen. Karl Křitek napisał w rozkazie pożegnalnym: „Dywizja z przykrością rozłącza się z dzielnymi batalionami Legionów. Przy sposobności tej wyrażam w imieniu najwyższej służby najwyższe uznanie dzielnym ich dowódcom”. Po półrocznej kampanii w Karpatach w marcu 1915 r. przyznano w brygadzie 31 awansów. Hallera awansowano do stopnia pułkownika, a Roję i Januszajtisa – podpułkowników.
Jak pisał o Legionach kilka miesięcy po zakończeniu walk karpackich sam Conrad von Hötzendorff: „Biją się wspaniale, ale jednak w obozie brakuje im dyscypliny. To nie zawsze wynika ze złej woli. Oni rozumieją ją inaczej”. Piłsudskiego ocenił mianem dziarskiego chwata, choć nie przypadło mu do gustu, że zwykł on wszystko robić po swojemu.
[srodtytul]Bilans walk karpackich[/srodtytul]
Gdy na początku maja 1915 roku wojskom państw centralnych udało się przełamać front na odcinku między Gorlicami a Tarnowem, a wkrótce potem sforsować Wisłokę i San, Rosjanie w pośpiechu opuszczali stanowiska w górach. Jak wspominał Polak w rosyjskiej służbie, gen. Eugeniusz Henning-Michaelis walczący wówczas w Bieszczadach: „Dwa dni później otrzymałem lakoniczny rozkaz przygotowania się do ewakuacji Karpat.
Przypuszczałem na razie, że cofniemy się tylko na główny grzbiet Beskidów, ale w kilka godzin nadeszło hiobowe wyjaśnienie: miałem w ciągu doby odesłać szpitale o trzy dni marszu, zniszczyć składy w Ciśnie, zburzyć kolejkę, a po dokonaniu tego rozpocząć odwrót. Rozkaz ten zdruzgotał mnie po prostu – mieliśmy więc bez walki oddać z powrotem Beskidy zdobyte tak szalonym wysiłkiem i ofiarami? Ileż tysięcy trupów usłało przy ich zdobywaniu zbocza i szczyty?! Oburzenie i wstyd żarły mi wprost duszę”.
Łącznie w Karpatach Rosjanie stracili według różnych szacunków od 1,2 do 2 mln żołnierzy. Cena za odparcie rosyjskich ofensyw w górach okazała się wysoka również dla c.k. armii. Między styczniem a kwietniem 1915 r. (wliczając w to walki o Przemyśl) jej straty wyniosły 600 – 800 tys. zabitych, rannych, chorych, zaginionych i wziętych do niewoli. Średnio dziennie na froncie karpackim wojska austro-węgierskie traciły 6600 osób. Według historyka Emila Ratzenhofera „życie statystycznego żołnierza” na froncie karpackim trwało od pięciu do sześciu tygodni – po tym okresie był on ranny, chory, miał odmrożenia, trafiał do niewoli lub ginął.
Danina krwi złożona przez Żelazną Brygadę wyniosła około połowy stanów wyjściowych. Nie złożono jej na darmo. II Brygada przyczyniła się do utrzymania linii karpackiej, co zapobiegło upadkowi Austro-Węgier już w pierwszym roku wojny. Ich klęska pociągnęłaby ze sobą konieczność zakończenia wojny także przez Rzeszę, a triumfujący carat nie byłby skłonny do jakichkolwiek – może poza kosmetycznymi – ustępstw na rzecz Polaków. Jak pokazała przyszłość, przedłużająca się, drenująca ludzkie i materiałowe zasoby państw zaborczych, prowadząca do dekompozycji i delegitymizacji struktur politycznych i społecznych wojna leżała w polskim interesie narodowym.
[i]Piotr Szlanta
badacz Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego[/i]