[srodtytul]Hamburg w ognistej kuli[/srodtytul]
W tym czasie amerykańska 8. Armia Powietrzna dalej atakowała niewielkimi siłami (10 – 70 samolotów) bazy okrętów podwodnych, stocznie oraz urządzenia kolejowe we Francji. Nawet jeśli Amerykanie odnosili sukcesy, to okazywały się one nietrwałe – np. zbombardowanie stacji kolejowej w Rennes zablokowało ruch zaledwie na cztery dni.
Pierwszą akcję, w której wzięło udział ponad 100 bombowców amerykańskich, przeprowadzono 17 kwietnia 1943 roku. Ze 155 samolotów, które wystartowały, nad cel – zakłady lotnicze Focke Wulf w Bremie – dotarło 106. Bomby trafiły – połowa kompleksu została zburzona lub uszkodzona. Ale Niemcy nie próżnowali. W efekcie zażartej walki z myśliwcami i artylerią plot. 22 bombowce zostały zestrzelone, a 46 uszkodzonych. Amerykańskie straty były bardzo duże i wciąż rosły. Do maja jankesi stracili 153 samoloty zestrzelone, a w czerwcu 90 kolejnych.
Również w atakach na cele położone w krajach okupowanych, takich jak Francja, Belgia czy... Polska, nierzadko ginęli cywile. Tylko podczas nalotu na Rennes zginęło i odniosło obrażenia ok. 300 Francuzów. Rządy na uchodźstwie stanowczo protestowały. Alianci postanowili jednak kontynuować bombardowania bez względu na straty sojuszników.
Rosnące straty wymuszały kolejne innowacje. I tak pod koniec lipca Brytyjczycy wprowadzili do użytku paski folii, które miały zakłócać pracę niemieckich stacji radarowych. Marszałek Harris postanowił także atakować jednocześnie kilka celów, co miało zdezorientować i rozproszyć obronę przeciwlotniczą wroga. Ta runda zmagań rozpoczęła się nocą z 24 na 25 lipca 1943 roku.
Najsilniejszy cios spadł na Hamburg, który był już wcześniej bombardowany. Duże portowe miasto było dla aliantów dobrym celem, gdyż znajdowało się stosunkowo blisko lotnisk na Wyspach Brytyjskich. Samoloty RAF leciały wzdłuż 54. równoleżnika, następnie skręciły na południowy wschód, by dotrzeć do Hamburga od strony lądu. Awangarda formacji w sile 20 maszyn o godz. 0.57 25 lipca żółtymi bombami oświetlającymi wyznaczyła cel. Następnie pojawiły się bombowce tzw. korektorskie, które markerami w kolorze zielonym go uszczegółowiły. Trzy minuty później nad miasto dotarła pierwsza fala bombowców z 728 wysłanych. Zniszczenia były znaczne. Paski folii spełniły swoje zadanie, zaskakując obronę przeciwlotniczą Niemców. Potwierdzają to stosunkowo niskie straty brytyjskie: 12 samolotów zestrzelonych i 31 uszkodzonych.
Analiza zdjęć lotniczych wykonanych po nalocie nie zadowoliła dowództwa aliantów, które spodziewało się większych efektów. Zatem już kilkanaście godzin później bomby na Hamburg zrzuciło 68 ciężkich bombowców amerykańskich. 26 lipca Amerykanie ponownie się zjawili i zrzucili śmiercionośny ładunek na zasnute dymami miasto. Nocą po drugim ataku amerykańskich bombowców ponownie nadlecieli Brytyjczycy. 722 maszyny były
w znacznej części załadowane bombami zapalającymi, które runęły na wschodnią część miasta, wywołując tzw. burzę ogniową. Taki pożar nieustannie zasysa tlen z otoczenia, co podnosi temperaturę płomieni nawet do 1600 stopni. Ofiary, które nie spłoną, duszą się z braku powietrza. Dzieła zniszczenia dopełnił wiatr wiejący z ogromną prędkością 240 km/h. Nikt w jego zasięgu nie mógł ujść z życiem. Ponad 20 km kw. Hamburga zmieniło się w płonące piekło.
Bomber Command straciła 17 strąconych i 49 uszkodzonych bombowców – za mało, aby odwieść Harrisa od trzeciego nalotu. Nocą z 29 na 30 lipca RAF znowu uderzyła w sile 699 maszyn. Pożary objęły 60 km kw. miasta, a burza ogniowa jeszcze raz zebrała śmiercionośne żniwo. Nie był to jednak koniec gehenny. Dwie noce później brytyjskie samoloty po raz czwarty ruszyły nad Hamburg. Leciały nad Morzem Północnym, gdzie panowały tamtej nocy trudne warunki atmosferyczne – wysokie chmury i wiatr. Mimo to ok. 350 bombowców odnalazło cel. Bomby zapalające ponownie stworzyły ogniową burzę. W tej operacji brytyjskie straty były najpoważniejsze: 30 samolotów zniszczonych oraz 51 uszkodzonych.
Ogółem na miasto spadło prawie 9 tys. ton bomb – po połowie zapalających i burzących. Całkowicie zburzonych zostało ponad 40 tys. budynków, prawie dwie trzecie miasta obróciło się w gruzy. Ludność została zdziesiątkowana – 80 tys. zabitych i rannych. Pięciokrotnie więcej zostało bez dachu nad głową.
Bomber Command świętowała sukces. Za cenę 86 maszyn udowodniła skuteczność przyjętej taktyki. Paski folii spełniły pokładane nadzieje. Obrońcy pozbawieni namiarów z naziemnych stacji radiolokacyjnych mogli korzystać tylko z nasłuchów rozmów pilotów z dowództwem.
[srodtytul]Drezno i fabryki na ostatek[/srodtytul]
Harris postanowił kontynuować naloty dywanowe na niemieckie miasta, będąc przekonanym, że złamie to morale Niemców i doprowadzi do zakończenia wojny. Ostateczny koniec Trzeciej Rzeszy przewidywał na kwiecień 1944 roku. W rozmowach z politykami i wysokimi oficerami alianckimi z przekąsem twierdził, że wojska lądowe gromadzone i ćwiczone do przeprowadzenia wielkiej inwazji na Francję doskonale nadadzą się na siły okupacyjne, gdy Niemcy poproszą o łaskę.
Celami aliantów stały się ośrodki przemysłowe: Essen, Manheim, Frankfurt n. Menem, Hanower, Kassel. Najpoważniejszym wyzwaniem ze względu na skomasowaną niemiecką obronę był Berlin. Na przełomie sierpnia i września bombowce RAF pojawiły się nad nim trzy razy, tracąc jednak prawie 250 maszyn zestrzelonych i uszkodzonych.
Ofensywa powietrzna marszałka Harrisa trwała do marca 1944 roku. Ostatnim jej akordem był nalot na Norymbergę nocą z 26 na 27 marca. Nocne myśliwce rozbiły zwartą formację bombowców i rozpoczęły polowanie. 95 alianckich maszyn spadło na ziemię, 71 było uszkodzonych. Tego było już za wiele dla Amerykanów, którzy wymogli na Brytyjczykach podporządkowanie sił lotniczych gen. Eisenhowerowi, najwyższemu dowódcy sił sprzymierzonych w Europie. Ten zaś rozkazał się skupić na działaniach związanych z planowaną na czerwiec inwazją w Normandii.
Po wyzwoleniu Francji alianci wzmogli naloty na niemieckie miasta. W nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku Bomber Command (na prośbę Sowietów) wysłała 805 bombowców na Drezno. Zrównały one miasto z ziemią. Burza ogniowa zabiła 18 – 25 tys. ludzi, z czego 70 proc. zmarło w wyniku uduszenia.
Chociaż naloty dywanowe nie załamały Niemców, jak tego chciał Harris, niewątpliwie przyczyniły się do ich ostatecznej klęski. Obrona przeciwlotnicza odciągała wielką liczbę żołnierzy i sprzętu od walk na froncie – w 1945 roku w tych jednostkach służyło ok. 650 tys. ludzi. Do tego trzeba dodać
500 – 800 tys. robotników usuwających zniszczenia (w znacznej części przymusowych, zwiezionych z krajów okupowanych). Przemysł zbrojeniowy musiał produkować sprzęt przeciwlotniczy i ciężkie myśliwce, ograniczając produkcję dla wojsk lądowych. Sam też ponosił ciężkie straty, chociaż mniejsze od zakładanych przez aliantów. Warto pamiętać, że mimo nalotów w 1944 roku produkcja przemysłowa Niemiec wzrosła. Był to efekt uporu marszałka Harrisa, który absolutnie nie chciał odejść od koncepcji nalotów strefowych na miasta na rzecz nalotów precyzyjnych na wybrane kompleksy przemysłowe. Zmuszony w końcu do tego, osiągnął największy sukces, niszcząc rafinerie.
Problemem, który rozwiązano dopiero w kwietniu 1944 roku, były rozbieżne cele i działania lotnictwa brytyjskiego i amerykańskiego. Amerykanie od początku skupili się na niszczeniu przemysłu i zaplecza wroga. Jednak wskutek powolnego przyrostu swoich sił długo nie mogli zrealizować zadań. Ta dwutorowość rozdrabniała i osłabiała wysiłek strategicznego lotnictwa sprzymierzonych.
[srodtytul]Polskie dywizjony[/srodtytul]
Pierwsze nasze dywizjony bombowe w Wielkiej Brytanii zaczęto formować równocześnie z ich bardziej znanymi myśliwskimi kuzynami. 300. Dywizjon Bombowy Ziemi Mazowieckiej powstał już w lipcu 1940 roku. W sierpniu utworzono 301. Dywizjon Ziemi Pomorskiej. Do końca wojny zorganizowano jeszcze dwa: 304. DB Ziemi Śląskiej oraz 305. DB Ziemi Wielkopolskiej. Wskutek poniesionych strat w 1943 roku 301. Dywizjon został rozformowany, a jego załogi zasiliły pozostałe jednostki. Część z nich utworzyła polską eskadrę do zadań specjalnych przy jednym z dywizjonów brytyjskich. Później uzyskała ona niezależność i jako 1586. Eskadra Specjalnego Przeznaczenia dokonywała zrzutów w okupowanej Europie, m.in. wspierała walczącą Warszawę w 1944 roku.
Polscy lotnicy uczestniczyli w największych alianckich operacjach, takich jak „nalot tysiąca” na Kolonię czy ataki na Lubekę i Hamburg. Ponieśli bardzo wysokie straty. Ponad 1000 zginęło w akcji lub podczas szkolenia, a ponad 200 dostało się do niewoli. Bardzo dobre opinie zbierali też polscy piloci myśliwscy eskortujący bombowce. Amerykanie wręcz domagali się polskiej osłony.
[ramka][srodtytul]Widziałem samoloty w każdym stadium zniszczenia...[/srodtytul]
17 sierpnia 1943 r. amerykańska 8. Armia Powietrzna przeprowadziła dwa zmasowane naloty na zakłady niemieckiego przemysłu lotniczego: fabrykę Messerschmitta w Ratyzbonie i fabrykę łożysk kulkowych w Schweinfurcie. Jej uczestnikiem był ppłk Beirne Lay Jr, nawigator w załodze latającej fortecy B-17 z 100. Grupy Bombowej:
„O godz. 10.17 w pobliżu Woensdrecht zauważyłem przy nas pierwsze krzaczki artylerii przeciwlotniczej. Ostrzał był słaby i niecelny. Kilka minut później dwa FW-190 pojawiły się na godzinie pierwszej i śmignęły przez formację przed nami w czołowym ataku, trafiając dwa B-17 w skrzydła i przebijając się pod nami w półbeczkach. Oba bombowce natychmiast zaczęły ciągnąć za sobą smugi dymu, lecz utrzymały swoje pozycje (...) To był dopiero początek. Trzy minuty później strzelcy zameldowali o nadlatujących ze wszystkich stron, pojedynczo i parami, zwiększających wysokość lotu myśliw- cach. Były tam FW-190 i Bf-109 (...) Dwie fortece z naszego dolnego dywizjonu i jedna z grupy przed nami stanęły w ogniu i wypadły z szyku, a ich załogi wyskakiwały na zewnątrz (...) Patrząc na te wszyst- kie myśliwce, miałem wyraźne uczucie, że jestem w pułapce (...) Odwracając swoje żółte nosy w szero- kim zakręcie, dywizjon liczący tuzin Bf 109 parami i w czwórkach nadleciał z kierunku godziny 12. Nad naszym prawym skrzydłem przefrunął błyszczący, srebrny obiekt. Poznałem, że były to główne drzwi wejściowe. Sekundę później ciemny obiekt przekoziołkował przez formację, ledwie mijając kilka śmigieł. Był to człowiek przyciskający kolana do głowy i wirujący jak po skoku z trampoliny w potrójnym salcie.
Jedna z fortec, utrzymując wysokość, stopniowo odłączała się z szyku z prawej strony. W ułamku sekundy samolot ten zniknął w oślepiającej eksplozji (…).
Widziałem rzucane za nas pędem powietrza włazy awaryjne, drzwi wejściowe, przed- wcześnie rzucane spadochrony, ciała i rozmaite fragmenty B-17 i szwabskich myśliwców.
Widziałem B-17 spadające na ziemię w każdym stadium zniszczenia – od odstrzelonych silników do urwanych sterów. Spoglądałem też na nasze i nieprzyjacielskie spadochrony spływające w dół. Był to nadzwyczajny spektakl. Żaden wytwór fantazji nie mógł się z nim równać”.
[i]przeł. Janusz Błaszczyk[/i]
[srodtytul]Strategia i taktyka: obrona powietrzna Rzeszy[/srodtytul]
Obrona powietrzna Rzeszy składała się z trzech linii. Pierwszą stanowiły grupy myśliwców przechwytujących, które operowały wzdłuż wybrzeży Francji, Belgii, Holandii i Niemiec. W drugim rzucie, wzdłuż granic Niemiec, znajdowały się kolejne grupy
myśliwców współpracujących z siatką stacji radiolokacyjnych, które naprowadzały pilotów na alianckie bombowce. Trzecią linię obrony stanowiły dywizje i pułki dział przeciwlotniczych, reflektorów oraz balonów zaporowych wokół dużych miast, zakładów przemysłowych i innych obiektów strategicznych. Samoloty alianckie musiały zazwyczaj pokonać dwa – trzy pierścienie ognia plot., zanim dotarły do celu.
Pojawienie się na niebie Rzeszy ciężkich amerykańskich bombowców B-17 Latająca Forteca i B-24 Liberator zmusiło niemieckich pilotów do opracowania nowej taktyki walki. Zestrzelenie dużej i silnie opancerzonej czterosilnikowej maszyny nie było łatwe. Zadanie to utrudniał zwarty szyk bombowców. Dobrze uzbrojone samoloty alianckie tworzyły wokół siebie trudną do przebycia zasłonę z ognia karabinów maszynowych.
Podejście na odległość skutecznego strzału wymagało od pilotów Luftwaffe żelaznych nerwów. Część z nich – szczególnie ci mniej doświadczeni – otwierała ogień zbyt wcześnie, nie wyrządzając wrogowi dużych szkód, lub wyłamywała się z szyku, nie wytrzymując napięcia. Klasyczne ataki od tyłu nie przynosiły oczekiwanych efektów. Na przełomie 1942/1943 roku Niemcy zaczęli więc uderzać na alianckie formacje bombowe od czoła, gdzie ogień obrony był najsłabszy. Celem pierwszego ataku było wytrącenie jak największej ilości wrogich maszyn z szyku, a następnie dobijanie pojedynczych bombowców z dala od grupy. Wkrótce taktycy Luftwaffe opracowali optymalny kąt ataku i straty aliantów zaczęły wyraźnie rosnąć. W odpowiedzi w kwietniu 1943 roku Amerykanie wyposażyli swoje myśliwce w dodatkowe zbiorniki paliwa, dzięki czemu wydłużyli zasięg osłony. Niemieckim maszynom coraz trudniej było się przedrzeć do bombowców.
Niemcy próbowali odzyskać inicjatywę, tworząc myśliwskie eskadry szturmowe, tzw. Sturmstaffel.
Dodatkowo opancerzone i wyposażone w działka 30 mm oraz rakiety 210 mm samoloty
Focke-Wulf 190 uderzały z dużą prędkością na formację bombową, oddawały morderczą salwę i odskakiwały, unikając walki z myśliwcami wroga. Taktyka ta okazała się jednak zbyt kosztowna ze względu na konieczność eskortowania ociężałych szturmowców przez własne myśliwce.
[i]Aleksander Socha[/i][/ramka]