A była to opowieść zakazana, antyideologiczna, sprzeczna z wymyślonym dla Nowej Huty przez komunistów DNA. Była to opowieść o przypadkowym buncie zrodzonym z prostej potrzeby wiary i przechowanej wbrew władcom Polski Ludowej tradycji.
A wszystko się działo w mieście eksperymentu społecznego przeprowadzonego na niespotykaną wcześniej w Polsce skalę. Ci, którzy go wymyślili, chcieli zbudować miasto po marksistowsku doskonale, przestronne, zaspakajające potrzeby robotnika; miasto równych ludzi. Zaprojektowali więc nowoczesne jak na owe czasy bloki, kina, ośrodki kultury, tereny rekreacyjne, ba, nawet zalew. Dla młodych uciekinierów z podkrakowskich wiosek, dla których je budowano, miasto miało być spełnieniem snów o szklanych domach. Oczywiście nie znali Żeromskiego, ale z zabłoconych obejść, krytych strzechą chałup, wchodzili do tego nowego świata jak na cywilizacyjne salony; zamiast łapci zakładali na nogi gumofilce, a potem pierwsze skórzane buty. Dostawali przydział na mieszkanie, trafiali do eleganckich domów, mieszkań z kuchnią, zwykle niewielką, ale za to z łazienką! Statkowali się, zakładali rodziny, płodzili kolejne dzieci i nagle z pewnym zdziwieniem konstatowali, że nie ma gdzie dziecka ochrzcić.