Nie przeżywszy go, nie można być wolnym Polakiem

Literacka legenda Józefa Piłsudskiego zaczęła powstawać jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości, ale swoje apogeum osiągnęła już w wolnej Rzeczypospolitej. I to dwukrotnie: po zwycięskiej wojnie z bolszewikami w 1920 roku – choć endecja chciała legendę tę zastąpić inną, z ks. Skorupką na sztandarach – i po śmierci Marszałka w 1935 roku.

Aktualizacja: 18.11.2009 19:30 Publikacja: 18.11.2009 17:30

Józef Piłsudski wśród literatów, podczas obiadu z okazji jubileuszu pracy pisarskiej Wacława Sierosz

Józef Piłsudski wśród literatów, podczas obiadu z okazji jubileuszu pracy pisarskiej Wacława Sieroszewskiego (siedzi pierwszy z lewej), wydanym w hotelu Polonia w Warszawie. Za fotelem marszałka stoi Juliusz Kaden-Bandrowski. Z tyłu, w okularach – Jan Lechoń. Czwarty z lewej stoi Andrzej Strug

Foto: narodowe archiwum cyfrowe

Imię twórców tej legendy brzmi Legion, bo też u jej źródeł tkwi poezja legionowa właśnie. Gdyby jednak trzeba było wskazać pionierów, którzy mitu tego wykuwali zręby, należałoby przywołać takie nazwiska, jak: Gustaw Daniłowski i Wacław Sieroszewski, Andrzej Strug i Juliusz Kaden-Bandrowski, Kazimiera Iłłakowiczówna i Jan Lechoń. Podtrzymywali legendę Piłsudskiego Tadeusz Ulanowski i Tadeusz Łopalewski, Józef Czechowicz i Jalu Kurek, Bruno Schulz i Julian Tuwim.

[ramka][b]STRAŻ SUMIEŃ[/b]

Nie pomogła mu śmierć, nie wyzwolił go zgon,

Ale skazał na straż sumień naszych i serc,

I gdy drgniemy – to on gniewnie spojrzał spod brwi,

Głośniej bijąc we krwi, niźli Zygmunta dzwon.

[i]Julian Tuwim – „Aere perennius”[/i][/ramka]

Ten ostatni popełnił wiersz, dla legendy tej nader charakterystyczny:

[i]Wiedzą, że brwi krzaczaste, że

sumiaste wąsy,

I że nieprzepisową nosi maciejówkę,

Słyszeli, że dosadnym wyraża się

słówkiem,

Że z litewska przeciąga i że miewa

dąsy.

Wiedzą jeszcze, że „forsy” nie ruszy.

To cenią;

Więc chamską czują trwogę i dumny

szacunek,

Jak w narożnym sklepiku groszowy

rachunek,

Sprawdzają go swym sercem, jak

własną kieszenią.

Kiedy autem przez miasto, błękitnie i chmurnie,

Przemknie, ciągnąc za sobą siwy

tren legendy,

Oglądają się – czując na chwilę,

podskórnie,

Dreszczyk, zew nieziszczalny okrutnej

komendy.

Zew, wiecznie narzucany tak gorzkim

milczeniem,

Lub czasem słów cykutą, prosto

w twarz bryźniętą,

Że mógłby tym wołaniem uskrzydlić

kamienie,

Lecz nie ich. I wie o tym. I strasznie

pamięta.

A tu rosną i rosną zmagania

olbrzymie,

Prawda, której nie wcieli w rozkazy

pułkowe,

W żadne prawa, dekrety, w żadną

ludzką mowę,

Tylko w mękę: „Wielkości, jakie twoje

imię?”

Gdy wyszedł na ulicę, gdy trzeszczały

kości,

Gdy o tę prawdę grzmiało serce

i armaty,

Znów chcieli jej „na co dzień”, na raty,

na spłaty,

Paragrafami mierząc huragan

wolności!

I zawsze będą mierzyć, a nigdy nie

zmierzą

Pomrukując po kątach zdziwieniem,

zawodem.

I w cierpką miłość jego nigdy nie

uwierzą,

Kiedy przez Polskę idzie samotnym

pochodem.

Tylko mu raz, pod oknem, kiedy dumał

nocą,

Wyszlochał wszystko żołnierz, stojący

na warcie,

Płakał, płakał jak dziecko: „Ach

czemu, ach po co

Tak męczysz się, tak cierpisz za nas,

komendancie?”

[/i]

To niewątpliwie jeden ze słabszych wierszy Tuwima, ale napisał on przecież i „Druskiennickie drzewa”, i – po śmierci Marszałka – „Aere perennius”, trawestację słynnej ody Horacego:

[i]Pomnik trwalszy nad spiż własnym

żywotem wzniósł,

Górą trudów się wzniósł ponad

Giewontu szczyt,

I nie skruszy go czas ani go przeżre

rdza,

Ani stokrotny wiek skazy nie znajdzie

w nim.

Nie pomogła mu śmierć, nie wyzwolił

go zgon,

Ale skazał na straż sumień naszych

i serc,

I gdy drgniemy – to on gniewnie

spojrzał spod brwi,

Głośniej bijąc we krwi, niźli

Zygmunta dzwon.[/i]

A czym się skończyło owo mitotwórstwo w wydaniu Juliana Tuwima? Wierszem „Spotkanie w roku 1952”, w którym poeta zwraca się do chłopskiej córki studiującej w Warszawie:

[i]

Pamiętam twego ojca, jak na swej

półmordze

Siał, zbierał – dla sześciorga

(nie wróbli, lecz ludzi).

Wybacz: ciemny był chłopek.

Wzdychał, plótł, marudził

I jak dziadek zdziwaczał w rodzimej

katordze.

A gdy sobie uroił Legionerski Upiór

Śladem Chrobrego ruszyć na „szlaki

dziejowe”,

Westchnął tatulo, poplótł, u Berka

się upił

I poszedł „bronić Polski...” Wiesz

gdzie? Pod Kijowem.[/i]

[srodtytul]Wieków dawnych nie żałuj[/srodtytul]

Ponoć – jak orzekł Czesław Miłosz – „nigdy nie było tak pięknej plejady”, pozostańmy więc przy skamandrytach. Za piłsudczyka (do czasu) uważał się Antoni Słonimski. Niezliczone razy opowiadał, jak z szopką „Cyrulika warszawskiego” trafił do Belwederu i jak przebiegła jego rozmowa z Piłsudskim. Opisał też z detalami – podobnie jak Witold Gombrowicz – przyjęcie u Zofii Nałkowskiej, w trakcie którego dowiedziano się o śmierci Marszałka. Gdy tylko po wybuchu wojny w 1939 r. znalazł się we Francji, zaczął pisać wiersze antysanacyjne, po wojnie zaś znalazł sobie innych, nowych bohaterów („Wieków dawnych nie żałuj, lepszych masz dziś gospodarzy!”) i to ich uwieczniał, np. Bolesława Bieruta w „Portrecie prezydenta”. W 1952 roku podsumował go bliski Skamandrowi Marian Hemar:

[i]Patrzcież na tego Słonimskiego –

To on, sympatyk lewicowiec

Od Saint Simona i Steckiego,

Były Beckowiec i ludowiec,

Co „lubił lud, lecz w lemoniadzie”

(Jak kiedyś pisał w swej „Paradzie”)

I były Mikołajczykowiec,

Adiutant Kota i praporszczyk,

Były kosynier i liberał,

Były Piłsudczyk. I Sikorszczyk.

(W pamięci-m sobie to zachował,

Jak nam w Londynie imponował,

Jak tutaj z dumą w krąg spozierał,

Bąkając głosem swym niedbałym:

„Dziś jem śniadanie z Jenerałem”...

Mówił „jenerał” nie „generał”,

Przez jot, bo brzmiała mu ta jota

Z napoleońska i z Or-Ota) –

Wczoraj ziemiańsko-cukierniczy,

Dzisiaj włościańsko-robotniczy.

Przechrzta co tydzień, na wyścigi,

Co z wszystkich sobie wziął religii

Jedną religię: Oportunizm –

Dziś się obrzezał na komunizm.[/i]

Cóż, Miłosz, na którego już tu się powoływałem, rozgrzeszył podobne postawy en masse, twierdząc, że „poezja nie jest kwestią moralności –/ jak dowiódł Szenwald, lejtnant Krassnoj Armii”. W tym samym „Traktacie poetyckim” (1957) przyszły noblista wspomni zresztą też Piłsudskiego, i to zdecydowanie bardziej do rzeczy:

[i]Latami będzie chodził w Belwederze.

Piłsudski nigdy nie uwierzy w trwałość.

I będzie mruczał: „Oni nas napadną”.

Kto? I pokaże na zachód, na wschód.

„Koło historii wstrzymałem na chwilę”.[/i]

Nawiasem mówiąc, dziesięć lat temu po opublikowaniu przez Czesława Miłosza „Wyprawy w dwudziestolecie” rozmawiałem z nim między innymi o Piłsudskim właśnie. Powiedział wtedy, że był on dla niego trochę postacią z „Króla-Ducha”, a trochę rzeczywistym królem. „Byłem nim zafascynowany, co nie znaczy, że bezkrytyczny” – podkreślał. Ideę federacyjną Piłsudskiego nazwał genialną – „odziedziczoną po unii lubelskiej – to wiadoma rzecz, przy czym przeszkodą w jej realizacji były nie tylko odrodzone nacjonalizmy: polski, białoruski, ukraiński, litewski, ale także klasowy charakter Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Opowiedział też znamienną anegdotę, o tym jak Piłsudski odwiedził pewną szkołę wileńską, „gdzie jakiś świadomy Białorusin wygłosił przemówienie po białorusku. Bardzo był marszałek zbrzydzony (śmiech), mimo że język ten znał i rozumiał”.

[ramka][b]KOŁO HISTORII[/b]

Piłsudski nigdy nie uwierzy w trwałość.

I będzie mruczał: „Oni nas napadną”.

Kto? I pokaże na zachód, na wschód.

„Koło historii wstrzymałem na chwilę”.

[i]Czesław Miłosz – „Traktat poetycki”[/i][/ramka]

Dla Miłosza Józef Piłsudski nie był nazwiskiem z kart historii. „Widzę go w naszej szkole (Gimnazjum im. Zygmunta Augusta w Wilnie – przyp. K.M.) – pisał – jak przechodzi przed naszym dwuszeregiem, a ja stoję w pierwszym rzędzie i wpatruję się w niego z nabożeństwem”. Tak też się podtrzymuje legendy, o ile są żywe – a ta żywą jest.

[srodtytul]Naprawdę idzie pożar[/srodtytul]

Plejada Skamandra nie była zapewne tak piękna, jaką wydawała się Miłoszowi, ale ta mityczna rzeka, jak każda, miała swoje dwa brzegi. Na tym drugim, przeciwległym, dumnie trwali Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński. Ten pierwszy napisał najpiękniejszy wiersz zatytułowany „Piłsudski”, ten drugi najdonioślejszy utwór powstały po śmierci Marszałka – „Werbel żałobny”. Obaj poeci pozostali wierni Piłsudskiemu – do końca swych dni.

„On wyszedł z parnej ziemi, jak obłok znad wody,/ I niósł się ponad krajem, jak chmura ognista” – tak pisał o naczelniku państwa Kazimierz Wierzyński. Legendę Piłsudskiego budował swoim „Listopadem 1918”, „Piosenką ukraińską”, „Victorią”. Wreszcie w napisanej w samym końcu sierpnia 1939 r. „Wstążce z »Warszawianki«” uruchomił teatr narodowej wyobraźni, każąc swojemu ponadczasowemu bohaterowi – na tle rekwizytów z naszych narodowych dramatów, z „Dziadami” i „Weselem” na czele – wyszeptać proroctwo: „Znowu będzie wojna”. Dalej Wierzyński pisał:

[i]Powstaje dramat – żywy. Okopcie

kurhany

I żywi na kurhanach, na okopach

stańcie.

Naprawdę dokonywa się świat

rymowany,

Biją polskie zegary kurant po

kurancie,

Naprawdę idzie pożar. Na ściany

się wedrze

Gęstą łuną, co wszystko z tych murów

pościera

Oprócz krwi zapisanej na waszej

katedrze!

Ze tym się tylko żyje, za co się umiera.[/i]

Jan Lechoń w czerwcu 1950 roku zapisał w „Dzienniku”: „Piłsudski był jednym z najgłębszych przeżyć mej młodości, takim jak »Wesele« Wyspiańskiego. Był mimo wszystkich ułomności, przerostów, anachronizmów, największym bodaj mężem stanu polskiej historii. Nie przeżywszy go, nie można było naprawdę być wolnym Polakiem.

Ale ci, którzy chcą wypełniać jego testament, nie powinni wciąż się na niego powoływać, bo przecież życie stawia wciąż problemy, których Piłsudski nie rozwiązywał, i żąda ono patrzenia w przyszłość. Nauką Piłsudskiego było nie wczytywać się w jego historię, kontynuować jego politykę – tylko mieć jego powagę, bezinteresowność, a gdy trzeba – tragiczną odwagę w walce o to, co jest dla nas dobrem Polski i ludzkości. A poza tym w hałaśliwości kultu Piłsudskiego jest jakaś obraza jego pamięci, jakaś najbardziej obca mu niedyskrecja”.

Trzy lata później lakonicznie wręcz skonstatował: „Od dawna wiem, że Piłsudski nie wymaga jakiejś obrony, że jego wielkie miejsce w historii jest nie do naruszenia. W historii, ale również w polskości, w instynkcie narodu, który zawsze w ciężkich chwilach będzie się ku niemu zwracał”.

[srodtytul]Łuk zwycięstwa promienny[/srodtytul]

Do Piłsudskiego odwoływał się w Rumunii po klęsce wrześniowej Marian Hemar. W wierszu „19 marca 1940” cytował Marszałka: „Jutro będziemy wielcy –/ Albo nie będzie nas wcale” i zaklinał:

[i]Albo stanie na gruzach Warszawy

Pomnik sławy, łuk zwycięstwa

promienny,

Albo niech zatkną tam krzyż

Na grób.

Ale krzyż bezimienny.

Ażeby się nie dowiedział

Do końca świata wzrok ludzki,

Że tu leży naród, którego wodzem

Na próżno –

Był Józef Piłsudski.[/i]

W innym powstałym wtedy wierszu wymienił Hemar Marszałka jednym tchem z generałem Sowińskim i hetmanem Żółkiewskim, przeciwstawiając ich uważanemu za sprawcę przegranej wojny 1939 roku Edwardowi Rydzowi-Śmigłemu. Swoją drogą, skontrowano wówczas celnie Hemara w konspiracyjnej „Walce”, gdzie w październiku 1940 r. o „wierszu lżącym Rydza-Śmigłego za ucieczkę do Rumunii” napisano, że „miałby prawo napisać go ktoś, kto tu został, a nie ktoś, kto jak Hemar wiał przez ten sam most na Dniestrze”.

Po wojnie w Polsce komunistycznej o Piłsudskim nie pisano, a jeśli już to źle. W istocie zgodnie z emigracyjną „receptą” Hemara:

[i]Już wolno nienawidzieć,

I nie ma kary na śmiałka;

Warunek tylko, żeby

Nienawidził Marszałka.[/i]

Tak powstawały paszkwile Artura Salmana podpisane pseudonimem Stefan Arski. W „Pasażerach martwej wizy” z Piłsudskiego zrobił osobistego szpiega generała Ludendorffa, a w wydanej w 1962 roku (a więc ładnych parę lat po okresie stalinowskim) agitce „My, Pierwsza Brygada” od czci i wiary odsądził i Marszałka, i cały przedwojenny obóz legionowy.

Można powiedzieć, że była to tylko prokurowana na odgórne zamówienie propaganda, ale czyniła ona swoje. Tak jak przedwojenne prymitywne wierszyki w rodzaju takiej, na przykład, rymowanej zagadki: „Co to za zwierzę,/ siedzi na Maderze,/ banany zajada/ i Polskę okrada”. Na zgoła innym, zdecydowanie wyższym poziomie utrzymana była publicystyka ks. Kazimierza Lutosławskiego, ale i ten – uznany przecież autor polityczny, bliski współpracownik Romana Dmowskiego, poseł na sejm ustawodawczy i Sejm RP – pozwalał sobie w „Myśli narodowej” nazywać Piłsudskiego „narzędziem międzynarodowego żydostwa do walki z Narodem Polskim, aby go do niepodległości nie dopuścić”, zarzucając mu „rozbujanie bandytyzmu” i spowodowanie „krwawego rozdarcia w narodzie”.

To była jednak zaledwie (i aż) publicystyka. Po wojnie po chwyty rodem z bulwarowego dziennikarstwa sięgnęli także literaci. Robili to z pełnym cynizmem, jak Jerzy Putrament, który we „Wrześniu” (1950) unurzał w błocie II Rzeczpospolitą, czy Juliusz Żuławski w „Skrzydłach Dedala” (1949) zarzucający sztabowcom, że „wychowani przez zmarłego dyktatora” zdezorganizowali armię w pierwszej godzinie próby – „tak się skończyła epopeja »Pierwszej Brygady« i cały legionowy mit”.

Okrutnie pomylił się Żuławski. A mit Piłsudskiego – paradoksalnie, z pomocą cenzury, która „czyszcząc” publikacje z jego nazwiska, wzmacniała zainteresowanie osobą i czynem Marszałka – olbrzymiał. W efekcie, gdy np. w 1971 roku (już za Gierka!) ks. Jan Twardowski napisał „Dawną wigilię”, tysiące Polaków nauczyło się tego wiersza na pamięć. Ze względu na jeden wers. Zgadnijcie, drodzy czytelnicy, który:

[i]

Przyszła mi na wigilię zziębnięta,

głuchociemna,

z gwiazdą jak z jasną twarzą –

Wigilia przedwojenna,

z domem, co został jeszcze na cienkiej

fotografii,

z sercem, co nigdy umrzeć porządnie

nie potrafi,

z niemądrym bardzo piórem

skrobiącym w kałamarzu,

z przedpotopowym świętym –

z Piłsudskim w kalendarzu.[/i]

[srodtytul]Światło liliowe i niewytłumaczalne[/srodtytul]

Literacką legendę Józefa Piłsudskiego, najbardziej poetycką, ukształtowało jednak dwudziestolecie. Całe tomy poświęcili Marszałkowi: Kazimierz Wierzyński („Wolność tragiczna” – 1936), Kazimiera Iłłakowiczówna („Wiersze o marszałku Piłsudskim” – 1936), Jan Brzechwa („Imię wielkości” – 1938) czy Roman Kołoniecki („Ballada o Piłsudskim” – 1935). Za bohatera swoich wierszy obierali go Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Leopold Staff. Powstało też niemało powieści i dramatów gloryfikujących Marszałka, jak również esejów w rodzaju „Powstają legendy” Brunona Schulza (1935). Odnotować wypada w tym miejscu powieść „Było tak” Juliana Wołoszynowskiego (1935) i wspomnieniową „Ścieżkę obok drogi” sekretarki Piłsudskiego Kazimiery Iłłakowiczówny (1939). Na „Iłłę” oburzyła się popularna przed wojną Jehanne Wielopolska, zdaniem której „Ścieżka obok drogi” była książką o autorce, a nie o Marszałku. Rezultatem polemiki stała się „Pliszka w jaskini lwa” Wielopolskiej (1939). Z dzisiejszego punktu widzenia spór wydaje się bezzasadny, bo chociaż Iłłakowiczówna rzeczywiście wydała książkę megalomańską, to hagiografizm Wielopolskiej przekraczał granice zdrowego rozsądku.

[ramka][b]TYM SIĘ TYLKO ŻYJE...[/b]

Naprawdę idzie pożar. Na ściany się wedrze

Gęstą łuną, co wszystko z tych murów pościera

Oprócz krwi zapisanej na waszej katedrze!

Ze tym się tylko żyje, za co się umiera.

[i]Kazimierz Wierzyński – „Wstążka z »Warszawianki«”[/i][/ramka]

Ta sama pisarka opublikowała również książeczkę „Józef Piłsudski w życiu codziennym” (1939), w której przypisała swemu – jak byśmy dziś powiedzieli – idolowi zdolności ponadnaturalne. To dlatego widzieć miała go już po jego śmierci, w trakcie rozmowy z Aleksandrą Piłsudską, gdy stał ponoć za wdową jako „światło liliowe i niewytłumaczalne”. Podstawowego jednak dowodu niezwykłości Piłsudskiego doszukiwać się należy – według Wielopolskiej – w reakcjach przyrody na jego zgon. W trakcie agonii i (obydwu) pogrzebów Marszałka wystąpiły rzeczywiście przedziwne zjawiska (patrz nr 29 naszego cyklu), np. nagle pojawiały się chmury, grzmiało, a w środku maja Warszawa spowiła się w śniegu. Śnieg ten rzeczywiście spadł wówczas, ale był to chyba jeden z nielicznych faktów, z jakimi zmierzyła się w swym pisaniu o Pilsudskim jego egzaltowana bałwochwalczyni. Inna sprawa, że pożywkę dla podobnych wynurzeń stanowiły specyficzne zainteresowania Piłsudskiego, który w duchy może do końca nie wierzył, ale na pewno ciekawiła go telepatia, w związku z czym utrzymywał kontakty ze znanym jasnowidzem (i pisarzem) Stefanem Ossowieckim.

O chwili śmierci Piłsudskiego traktował też dramat Ludwika Hieronima Morstina „Misterium nocy majowej” (wystawiony w 1936 roku). Nawiązywał on do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego, mnóstwo było w nim również aluzji literackich, głównie do polskich romantyków i Szekspira. Ale prawdziwą karierę zrobić miała inna, znacznie skromniejsza, sztuka – Zygmunta Nowakowskiego „Gałązka rozmarynu” (na scenie w 1937 roku). Jak miało się okazać, sukcesy odnosiła jeszcze w końcu lat 80., gdy po wystawieniu w stołecznym Teatrze Rozmaitości biła rekordy powodzenia. Decydował o nim popularnohistoryczny charakter utworu, ale przede wszystkim śpiewane w teatrze pieśni legionowe, wokół których zbudowana była akcja dramatu.

[srodtytul]Ta, co nie zginęła[/srodtytul]

Właśnie w Legionach szukać należy prapoczątków legendy Józefa Piłsudskiego, tego wielkiego romantyka, który w swoim lwowskim przemówieniu „O wartości żołnierza legionów” powie: „Legiony już minęły, ale naród ciągle śpiewa ich pieśni”. Pieśni tej poświęcimy oddzielny zeszyt „Polski Piłsudskiego”, tu tylko przyjrzyjmy się jeszcze ludziom pióra, którzy albo służyli w Legionach, albo je wspierali: słowem i czynem. I to oni byli współtwórcami mitu Piłsudskiego, nie tylko poetyckiego.

Otóż w Legionach znaleźli się z niewymienionych dotąd, między innymi: Andrzej Strug, autor stylizowanej na dziennik młodego ułana Beliny „Odznaki za wierną służbę” (1921), Juliusz Kaden-Bandrowski, twórca „Piłsudczyków” (1915) i „Generała Barcza” (1923), Władysław Orkan – „bard Czwartaków”, młodziutki Władysław Broniewski, przyszły piewca rewolucji, czy Edward Słoński, nadzwyczaj popularny poeta, PPS-iak, były więzień Cytadeli, którego „Bój o Warszawę”, a wcześniej poemat „Ta, co nie zginęła”, znali niemal dosłownie wszyscy Polacy.

Interesujące, że do Legionów wybierał się też, w sierpniu 1914 roku, Stefan Żeromski. Odkomenderowany przez Piłsudskiego do Kielc, nie dojechał tam, po drodze ulegając poważnemu wypadkowi samochodowemu. Po wykurowaniu do Legionów już nie wrócił, angażując się w konspirację zdecydowanie antygermańską, co pozostawało w sprzecz-ności z początkowo proaustriacką linią Legionów. Stosunek świetnego pisarza do Piłsudskiego przechodził różne fazy, nigdy jednak nie był obojętny. I dlatego Gajowca z „Przedwiośnia” wyposażył w ideologię piłsudczykowską, by znaleźć odpowiedź na artykułowane z młodzieńczą pasją, ale niewątpliwie ważkie, argumenty Cezarego Baryki.

Charakterystyczny zapis znajdujemy w „Dzienniku” Jana Lechonia (z 28 września 1950 r.):

„Żeromski po bitwie warszawskiej napisał kawałek prozy „Na probostwie w Wyszkowie”, który teraz trzeba będzie przypomnieć z okazji 25-lecia jego śmierci, bo jest to przekleństwo rzucone Bierutowi i Cyrankiewiczowi, którzy w r. 1920 nazywali się Marchlewski, Leszczyński i Feliks Kon. Ale na parę tygodni przedtem, gdy Moskale ruszyli na nas spod Kijowa, Żeromski, pod którego opieką kurowałem się wtedy w Orłowie, zatrzymał się nagle w czasie naszego spaceru po pomoście i powiedział: »Nie ma innej rady, tylko musimy zaraz stworzyć nasz własny rząd bolszewicki. Marchlewski i Leszczyński – to przecież także Polacy«. Nie mam ani odwagi rewelować publicznie tej rozmowy, ani nie uważam tego za właściwe, bo to byłaby naprawdę wielka woda na młyn bolszewicki. Ale przynajmniej w tym kajecie niech to zostanie jako przyczynek do portretu tego jakże skłóconego wewnętrznie, ale naprawdę wielkiego człowieka, który grubo rzeczy biorąc, był endekiem w polityce zagranicznej i prawie komunistą w rzeczach społecznych. Dopiero uświadomiwszy sobie, co by mogło stać się z Polską, gdyby jej jedyną ideologią był Żeromski – pojmuje się dobrodziejstwo, jakim był dla Polski Piłsudski, jego wizję rzeczywistości, jego charakter”.

[srodtytul]Żeby dawał po trochu[/srodtytul]

Legendę legionową i mit samego Piłsudskiego kształtowały dzieła wybitne i całkiem małe. Takim niedużym dziełkiem była zabawna książeczka „Kaprala I Brygady Piłsudskiego Szczapy poglądy na rzeczy rozmaite” (1916). Jej autorem był Karol Lilienfeld-Krzewski, który na legionowy pożytek wymyślił żołnierza samochwałę, polskiego Szwejka, Kazika Modralskiego zwanego „Szczapą”, który – jak twierdził – gdzie indziej mógłby być majorem, ale on woli swoją służbę „u Dziadka”.

Do gawęd kaprala „Szczapy” wyraźnie nawiązywał Władysław Broniewski, pisząc swoje „Opowiadania sierżanta Gwoździa” (1921).

Ów Gwóźdź, wyobrażając sobie wizytę w Sejmie, u tych „jenteligientów zamazanych, pyskaczy, patałachów dwugroszowych”, chciał im tak powiedzieć: „Żebym ja w czternastym roku karabina nie nosił, to byś pan, panie minister, teki dzisiaj nie miał. Żebym ja zeszłego roku bolszewików od Warszawy nie odpędził, to byście wszyscy, jak tu jezdeście, komisarzami u Trockiego byli. A wy co na to wszystko? O waszej reformie rolnej i pies dzisiaj nie chce słuchać. Żołnierzowiście mieli dać ziemię, to teraz tylko pyskować na gwałty po Nowogródkach umicie. Pyskować na Komendanta, na oficerów – pies wam morde wylizał. Z waszej konstytucji żołnierz tyle ma, że bez portek i butów chodzi...”. I, nieco przedwcześnie, konkludował: „Dziadek idzie do cywila, to i ja ni mam tu co robić”.

Pięć lat później, w 1926 roku, Władysław Broniewski założył stary, legionowy mundur i poszedł walczyć z bronią w ręku...

A kim był Józef Piłsudski dla najmłodszych, pokazał Melchior Wańkowicz we wszystko mówiącej scenie „Ziela na kraterze” (1951): „Kiedyś, w końcowym okresie Sulejówka, rodzice wybierali się wieczorem na jakiś raut, na którym miał być Piłsudski. W południe diabli nadali jakiegoś damskiego koczkodana. Koczkodan ział nienawiścią do Piłsudskiego. Mama, uskromniwszy dzieci uprzednio do ich pokoju, wysłuchiwała z rezygnacją eksklamacji o bandytach bezdańskich i o Perlównie, i o tajnym porozumieniu z bolszewikami, całego potwornego brekekeksu, którym kundlizm obrzuca wielkość.

Nagle zza jakiegoś fotela wylazła Krysia, sześcioletnia stwora w majteczkach, krótko ostrzyżona.

– Mamo, nie pozwól... Dziadunio źle zrobił, że im od razu wszystko dał, żeby dawał po trochu, toby tak nie mówili...”.

Bohaterka tej sceny, córka pisarza Krystyna Wańkowiczówna, pseudonim Anna, łączniczka batalionu harcerskiego „Parasol”, zginęła w szóstym dniu powstania warszawskiego na Woli.

[i]Krzysztof Masłoń - krytyk literacki, dziennikarz „Rzeczpospolitej”[/i]

Imię twórców tej legendy brzmi Legion, bo też u jej źródeł tkwi poezja legionowa właśnie. Gdyby jednak trzeba było wskazać pionierów, którzy mitu tego wykuwali zręby, należałoby przywołać takie nazwiska, jak: Gustaw Daniłowski i Wacław Sieroszewski, Andrzej Strug i Juliusz Kaden-Bandrowski, Kazimiera Iłłakowiczówna i Jan Lechoń. Podtrzymywali legendę Piłsudskiego Tadeusz Ulanowski i Tadeusz Łopalewski, Józef Czechowicz i Jalu Kurek, Bruno Schulz i Julian Tuwim.

Pozostało 98% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy