Ardeński Alamodel

Amerykańskiemu mitowi Alamo, mitowi obrony do ostatniej kropli krwi, przybyły dwie nowe gwiazdki

Publikacja: 27.11.2009 08:00

Niemcy na tygrysie królewskim w rejonie Eifel, 16 grudnia 1944 r.

Niemcy na tygrysie królewskim w rejonie Eifel, 16 grudnia 1944 r.

Foto: AKG/East News

Powiadają, że gdy zimą 1944/1945 roku feldmarszałek Model z hukiem uderzył przez Ardeny na pozycje amerykańskie, jego starszy kolega i przełożony von Rundstedt znacząco popukał się w głowę. A tę miał większą od Modela, dowódcy dość prymitywnego, dla którego największą frajdą było w dym chodzić – per fas et nefas. Rundstedt, strateg stary i wytrawny (z pewnością dobrze zorientowany w zasobach wojennych Trzeciej Rzeszy), doskonale wiedział, że zaskakująca szarża na aliantów zachodnich może, co prawda, wpędzić ich w chwilowe kłopoty, ale cena, jaką zapłaci Rzesza, będzie całkiem niewspółmierna do korzyści.

Rozsądek podsuwał zresztą konieczność „zakonserwowania” możliwie dużej i sprawnej siły bojowej, która mogłaby posłużyć jako argument w wymarzonych przez niektórych hitlerowskich bonzów pertraktacjach o separatystyczny pokój czy może lepiej – o warunkową kapitulację. Ta też należała raczej do świata ułudy, ale miała choćby cień racjonalności.

Tak czy inaczej, na zdrowy rozum wszelkie ruchy zaczepne nie były chyba pożądane w tym teatrze wojny. Tyle że Hitler kompletnie ignorował jakąkolwiek możliwość „warunkowej kapitulacji”, wierzył w cuda swej Wunderwaffe; zresztą z nim akurat nikt negocjować nie chciał. To mniemanie podzielała grupa doktrynalnych nazistów wśród jego generalicji, w tym onże Model, fanatyczny pozer z monoklem w oczodole. Ten dość tępy dowódca, zasłuchany w desperacko-hurraofensywne koncepty Hitlera, był zaledwie cieniem dobrego niemieckiego generała – to i uderzył jak łbem w drzewo.

Z początku – bo też zaskoczenie było naprawdę duże – szło mu nawet dobrze. Amerykanie wszakże otrząsnąwszy się z chwilowego szoku, szparko zorganizowali dwa centra tęgiego oporu, które skutecznie opóźniały postępy „modelowej” (pożal się Boże) ofensywy nazistów – w miasteczkach St. Vith i Bastogne. Pierwsze z nich padło po nadzwyczaj mężnym oporze, drugie – obroniło się. A amerykańskiemu mitowi Alamo, mitowi obrony do ostatniej kropli krwi, przybyły dwie nowe gwiazdki.

Uwaga, nie jest to mit z gatunku desperackich. W zgodzie z nim umiera się z przeświadczeniem, że niedługo nadciągną nasi i pobiją na głowę wrogie zastępy. Tak było i teraz: nadciągnęli, zobaczyli, zwyciężyli.

[i]Jarosław Krawczyk - redaktor naczelny „Mówią wieki”[/i]

Powiadają, że gdy zimą 1944/1945 roku feldmarszałek Model z hukiem uderzył przez Ardeny na pozycje amerykańskie, jego starszy kolega i przełożony von Rundstedt znacząco popukał się w głowę. A tę miał większą od Modela, dowódcy dość prymitywnego, dla którego największą frajdą było w dym chodzić – per fas et nefas. Rundstedt, strateg stary i wytrawny (z pewnością dobrze zorientowany w zasobach wojennych Trzeciej Rzeszy), doskonale wiedział, że zaskakująca szarża na aliantów zachodnich może, co prawda, wpędzić ich w chwilowe kłopoty, ale cena, jaką zapłaci Rzesza, będzie całkiem niewspółmierna do korzyści.

Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL