Japończycy bili się z niesłychaną desperacją, przy której blednie nawet męstwo 300 Spartan, co w żadnej mierze nie osłabia oczywistego twierdzenia, że sprawa japońska w tej wojnie, na opak od spartańskiej, nie była dobra.
Zastanawiam się, czy pięknego słowa „bohater” można użyć dla określenia bojownika złej sprawy. Wyobraźmy sobie bowiem, jak wyglądałby cały region, gdyby samurajska odwaga – choćby na kilka lat – wzięła górę nad potęgą Ameryki. Obawiam się, że np. Malaje nie byliby nadmiernie szczęśliwi. Tzw. kodeks bushido tworzy co prawda swoisty etos rycerski, wszelako nie rozciąga swych regulacji na jakichkolwiek „innych”.
Wiele się mówi – i słusznie – o niejakim dr. Mengele i jego upiornych eksperymentach, ale Japończycy nie byli gorsi. Gdzieś czytałem, że samurajowaci medycy usiłowali odpowiedzieć na pytanie, jaka jest najmniejsza powierzchnia ludzkich płuc, przy której człowiek jeszcze żyje. No to przywiązywało się jeńca do szpitalnego łóżka i chirurgicznym nożem cięło się delikatną materię tego organu kawałek po kawałku. Jeszcze żyje, już umarł? Ciekawe, czy żałowali morfiny, której na froncie nie było w obfitości. Osoba ludzka została tu sprowadzona do poziomu żaby – pod ręką zoologa eksperymentatora. Żaba to aż za dobry symbol tej operacji.
Tym bardziej że jest to zwierz ziemno-wodny, a operacja Amerykanów podobną miała naturę. Konia z rzędem temu, kto zna odpowiedź na pytanie, czy była to wojna morska czy lądowa. Z jednej strony Amerykanie traktowali Okinawę jak wielki, niezatapialny lotniskowiec, z drugiej – ryli w jej ziemi jak krety, tropiąc Japończyków w jaskiniach, podziemnych tunelach i bunkrach.
Bardzo dziwna to była wojna – usmarowanych ludzi. W końcu jankeska siła wzięła górę, a japońskie reduty pokryły ciała obrońców, którzy woleli zadać sobie śmierć, niż się poddać. Żaba szpetnie pobiła synów Krainy Wschodzącego Słońca tudzież Kwitnącej Wiśni. Bo też wiśnia nigdy nie powinna zaczepiać żaby.