Słowem, o wyższości rytualnej herbatki nad osobliwym zwyczajem żucia gumy.Zapewne w turnieju na ekscentryczność Anglicy wzięliby górę, choćby za sprawą marszałka Bernarda Lawa Montgomery’ego, który z upodobaniem ubierał się w różowy sweter, jakkolwiek trzeba pamiętać, że w tym sporcie USA mogło wystawić gen. George’a Pattona, który również lubował się w kostiumologicznych innowacjach, nie mówiąc już o manierach, które w przybliżeniu można określić jako cezariańsko-kowbojskie.
Tylko że Patton był dużo energiczniejszy od Monty’ego, który długo gromadził masy sprzętu, zanim ruszył w wyścig z jankesami.
Te wyścigi – czy to w wykonaniu Pattona bądź Clarka, czy ich brytyjskich konkurentów – to zresztą jedna z najbardziej irytujących cech alianckich kampanii na kontynencie, gdyż bardzo utrudniały synchronizację rozmaitych działań bojowych. Ale taka już jest generalska natura, wciąż niesyta chwały i sławy. Koniec końców, Koniew i Żukow też ścigali się do Berlina i oprócz ambicji obu sowieckich marszałków stała za tym również niezbyt budująca żądza łupu.
Brytyjczycy byli słabszym partnerem w sojuszniczym tandemie. Karty rozdawali Amerykanie, co Brytyjczycy dobrze rozumieli, choć od czasu do czasu mieli jakieś frustracyjne odruchy. Zresztą do dziś ich stosunek do Amerykanów bywa zabarwiony specyficzną ironią. Jakiś czas temu w londyńskim metrze widziałem taką scenę.
Siedzi sobie grzecznie bardzo angielski Anglik, całkiem tweedowy, ze starannie przystrzyżoną bródką. Nad nim zaś stoi, lekko się chwiejąc (po części w rytm pędzących wagoników metra, po części w rytm wypitego alkoholu), pokaźnej postury Amerykanin. Na głowie kowbojski kapelusz, na nogach takież buty, w ustach guma do żucia. Anglik zerkał nań, zerkał, wreszcie nie wytrzymał i pyta: