Telewizor w domu już był. Więc w jakimś sensie całe moje życie upłynęło w towarzystwie Janka, Grigorija i starszyny Czernousowa. A niewyraźne wspomnienia z drugiej połowy lat 60. – jak razem z siostrą i Ojcem bawimy się w załogę „Rudego", a rolę czołgu odgrywa stara kanapa – mają dla mnie oczywisty walor sentymentalny.
Ale nie to jest przyczyną faktu, że nie w pełni podzielam emocje tych wszystkich – starszych i młodszych ode mnie – dla których serial według powieści Przymanowskiego jest solą w oku. Dla których jest on wyłącznie symbolem (skutecznej) komunistycznej propagandy i historycznego kłamstwa oraz czołowym obiektem w bitwie o pamięć między spadkobiercami Armii Krajowej a spadkobiercami PZPR.
Nie podzielam w pełni tych emocji ani diagnoz, mimo że ? zgadzam się – film o Szariku odegrał olbrzymią rolę w ukształtowaniu peerelowskiej wizji drugiej wojny światowej. I mimo że – oczywiście – jest to film wybitnie propagandowy. Ludzie wychowani na tym filmie bardzo często skądinąd nie pamiętają – szczerze! – politycznych momentów serialu. Nie pamiętają na przykład, jak to załoga wizytuje nacjonalizowaną fabrykę. Nie zarejestrowali faktu, że stary Czereśniak zostaje deputowanym do KRN („żeby hrabina ziemi nie odebrała"). Nie zapamiętali, że – to, czego nie zapamiętali, można byłoby długo wymieniać.
Ale pomimo to twierdzę, że „Pancerni" przynieśli Polsce więcej dobrego, niż złego. Dlaczego?
Dlatego że zanim zaczniemy dywagować o tym, jaki wpływ (oczywiście, był on kolosalny) wywarł ten (tak jest – zakłamany) serial na świadomość Polaków, trzeba zastanowić się przedtem, jaka ona była, zanim Rudy102 nie odpalił po raz pierwszy silnika. I jaka być mogła potem – w latach 70. – gdyby Władysław Gomułka, znany przecież z oszczędności, pożałował pieniędzy na tę chyba nawet nie mega-, a giga produkcję.