Gdy Niemcy zbliżali się do Polski, zarządzono, by rodziny polskich policjantów wywieźć samochodami na wschód. Nasi mężowie jechali za nami na rowerach, bo zabrakło samochodów. Gdy wkroczyli Sowieci, cofnięto nas z Łucka do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie spotkałam kobietę, która pozwoliła mi u siebie przenocować z moim trzyletnim dzieckiem. Tam odnalazł mnie mąż. Pamiętam, że rzuciłam jego rewolwer w kartofle, żeby bolszewicy go nie znaleźli. Kiedy szukaliśmy transportu z powrotem do Radomia, zatrzymali nas na ulicy sowieccy żołnierze. Ktoś widocznie doniósł, kim jest mój mąż. Zaprowadzili go do więzienia. Kiedy któregoś poranka przyszłam jak zwykle pod więzienie, dowiedziałam się, że wszystkich wywieźli poprzedniego wieczora na dworzec i zapakowali do wagonów.
Próbowała się pani czegoś dowiedzieć o mężu?
Kiedy Niemcy wkroczyli na Łotwę, dostałam list od siostry męża, która mieszkała w Rydze. Mąż pisał, że jest w Ostaszkowie i jest mu tam dobrze. Pewnie musiał tak pisać, bo inaczej pismo nie przeszłoby przez cenzurę. Wtedy zaczęłam słać listy do Czerwonego Krzyża w Szwajcarii z prośbą o pomoc. Dostałam odpowiedź, że na terenie ZSRR nie ma Czerwonego Krzyża, więc są bezradni.
W pewnym momencie przyszła informacja, ktoś z zagranicy napisał nam, że Sowieci rozstrzelali Polaków z trzech obozów, w tym z Ostaszkowa. Chciałam, by ksiądz odprawił mszę żałobną, ale odmówił, bo nie było oficjalnej informacji, że mąż nie żyje. I dopiero kiedy w 1990 roku ówczesny prezydent Jaruzelski pojechał do ZSRR, Rosjanie ujawnili listę pomordowanych w obozach.
Dowiedziałam się, kiedy dokładnie zginął mój mąż.
Długo miała pani nadzieję, że mąż wróci?