Tragedia na Przełęczy Diatłowa to temat nieustających śledztw dziennikarskich, nie tylko w Rosji. Na temat zdarzenia sprzed 61 lat powstały filmy (w tym hollywoodzki film Renny'ego Harlina z 2013 r.), liczne książki, a nawet wyprodukowana w Polsce gra komputerowa. Okoliczności zdarzenia wciąż pozostają tajemnicą i być może nigdy nie zostaną do końca wyjaśnione.
25 stycznia 1959 r. z miasteczka Iwdiel na północnym Uralu wyruszyła 10-osobowa grupa studentów i absolwentów Politechniki w Swierdłowsku (dziś - Jekaterynburgu). Na jej czele stał doświadczony uczestnik wielu podobnych wypraw, 23-letni Igor Diatłow (którego imieniem została po katastrofie nazwana przełęcz). Celem była Góra Otorten, do której ostatecznie nie dotarli.
W ostatniej dekadzie stycznia 1959 r. ekipa przyjechała do miasteczka Iwdieł, skąd udała się do opuszczonego osiedla Siewiernyj Rudnik-2, czyli byłego obozu IwdiełŁagru. Tam z powodu zapalenia stawów od grupy odłączył się Jurij Judin - jedyny ocalały. Gdy 15 lutego minął ustalony termin powrotu, klub rozpoczął akcję ratunkową prowadzoną przez dwa zespoły studentów. Po tygodniu operację przejęło wojsko.
26 lutego grupa ratunkowa dotarła do góry 1079, którą zespół Diatłowa miał zdobywać. W języku rdzennego narodu Mansy nazywała się Hałatczahla, czyli Góra Nieboszczyków. Kilkaset metrów od bezimiennej przełęczy, która odtąd będzie nosić imię Diatłowa, odnaleziono pusty namiot, a poniżej trzy zamarznięte ciała. Po kilkuset metrach, przy śladach małego ogniska, dwa kolejne. Poszukiwania ostatniej czwórki, leżącej także nieopodal, w głębokiej jamie wymoszczonej jedliną, trwały aż do maja, kiedy stopniały śniegi.
Przeczytaj także: Dramat na Górze Nieboszczyków
Do dziś największą zagadką pozostaje pytanie, dlaczego w nocy z 1 na 2 lutego 1959 r., przy trzydziestostopniowym mrozie, grupa Diatłowa opuściła bezpieczny namiot i aż do zamarznięcia pozostawała w jego pobliżu, zamiast zejść do odległej o dwa kilometry stałej bazy. Koniecznie należy dodać, że studenci ewakuowali się bez paniki, pozostawili namiot we wzorowym porządku, przecinając jednak jego ściany od wewnątrz. Byli w skarpetkach, lekko ubrani, za to z pięcioma aparatami fotograficznymi. Mimo że zostawili w namiocie narzędzia, udało im się wykopać w śniegu głęboką jamę, którą wymościli gałęziami jodły o przekroju 10 centymetrów. Wbrew oficjalnej przyczynie śmierci ofiary miały liczne obrażenia wewnętrzne, takie jak urazy czaszki i połamane żebra, natomiast nie stwierdzono siniaków i ran na powierzchni ciała. Żaden z zabitych nie krwawił, a ich skóra miała pomarańczowobrązowy odcień. Odzież nosiła ślady promieniowania beta, zegarki studentów zatrzymały się w półgodzinnych odstępach.