Wody jeszcze nie pij, ale używaj po trosze wina dla żołądka twego i częstych chorób twoich" – pisał Paweł Apostoł w pierwszym liście do Tymoteusza (V: 23). A więc: pić czy nie pić?
Misjonarze zdrowego trybu życia nękają „niewiernych" upominaniem, że wino to alkohol, a alkohol – wiadomo: wino to bomba kaloryczna, wróg aktywności fizycznej, podstępny nieprzyjaciel rujnujący budżet domowy, psychikę itd., itp. Ludzie bez rozwiniętego instynktu stadnego, niegustujący w owczym pędzie, a żądni rzetelnej wiedzy o zaletach i wadach dionizjaku, powinni zacząć od lektury książki w rodzaju „Vin, mon ami ou le Régime plaisir" (Marie-Reine de Jaham, Jacques Bordelais, Editions Robert Laffont, Paris 1991) albo jednej z wielu podobnych. Ci „rzetelnicy" z łatwością się przekonają, że wino to nie tylko alkohol, mikroelementy, witaminy, przeciwutleniacze, resweratrol, czyli miotła czyszcząca żyły i arterie, ale także „przyjemna asceza", wyrafinowanie jako przeciwieństwo prostactwa oraz kawał historii.