Nierzadko ludzie pytają mnie, co skłania człowieka do porzucenia stałego lądu i wypłynięcia na dalekie morza? Dla jednych jest to poszukiwanie przygody, odkrywanie lądów i wysp, dla innych wyzwanie rzucone sile oceanów, tak jak to miało miejsce w przypadku Joshuy Slocuma, który w 1895 r. postanowił jako pierwszy opłynąć kulę ziemską, powtarzając w samotności epickie wyczyny Magellana, Cooka i Vasco da Gamy. To przede wszystkim jego kultowa relacja z pionierskiej podróży wzbudziła we mnie miłość do żeglarstwa, którą potem jeszcze bardziej podsycili tacy giganci wokółziemskich rejsów, jak Vito Dumas, Bernard Moitessier czy Éric Tabarly. Inspirację stanowił także włoski żeglarz Alex Carozzo, którego książkę przetłumaczyłem dla polskiego wydawcy.
Sam na sam z oceanem
Pół wieku temu, 6 stycznia 1975 r., wyruszyłem z Dakaru niewielką szalupą ratunkową, aby pokonać Atlantyk w roli dobrowolnego rozbitka – bez radia i sekstantu, z minimalną ilością wody i żywności. Osobiście wyniosłem liczące się doświadczenie żeglarskie z jezior mazurskich, a morze poznałem z bliska, pływając dwa lata na statkach panamskich i liberyjskich, po tym jak pomyślnie zdałem jako ekstern – przed komisją morską Konsulatu Generalnego Liberii w Genui – egzamin na licencję drugiego oficera pokładowego.
W jednej ze stoczni złomowych w La Spezia znalazłem 5-metrową łódź, po czym przewiozłem ją do senegalskiego portu. Zamierzałem przysporzyć wiary ofiarom katastrof morskich i udowodnić, że determinacja i hart ducha pozwalają przezwyciężyć krańcowe przeciwności. Pamiętajmy, że postęp technologiczny w budowie statków nie przekłada się wcale na regres wypadków na morzu i zmniejszenie liczby ofiar w ludziach. Transport morski sytuuje się jako jeden z bardziej niebezpiecznych dla ludzi i okrętów, które toną w sztormach, wchodzą na rafy czy ulegają kolizji. Co roku średnio ponad dwa tuziny statków handlowych znika w głębinach mórz.
Zabrałem ze sobą skromny zapas wody i żywności, dlatego musiałem korzystać z tego, co ofiarował ocean. Zbierałem deszczówkę, łowiłem ryby siatką z muślinu. Nie miałem łączności ze światem ani GPS, którego wtedy jeszcze nie było, posiadałem jedynie kompas. Tzw. pozycję zliczoną obliczałem, biorąc pod uwagę prędkość ocenianą na oko, znos pod wpływem prądu i dryf uzależniony od oddziaływania wiatru. Wszystko w przybliżeniu.
Bywało, że chłonąłem wzrokiem ściganą przez tuńczyki ławicę latających ryb, które wyrywały się z wody i przez kilkanaście sekund za pomocą szerokich płetw piersiowych rozpaczliwie szybowały lotem ślizgowym w powietrzu. Zdarzało się, że miałem z nich wystawną ucztę, bo w nocy, przyciągnięte przez światło latarki, wpadały w obfitych ilościach do łodzi. Po wypatroszeniu i odcięciu głowy oraz ogona zjadałem na surowo całą rybę, starannie przeżuwając ości. Mięso naturalnego sushi było smaczne i delikatne, nawet jeśli brakowało kulinarnego procesu „made in Japan”. Dla dobrowolnego rozbitka, który musi troszczyć się o przeżycie, ryby – kiedy udaje się je złowić – stanowią podstawę menu.