Samotny rejs przez Atlantyk

50 lat temu Jacek Pałkiewicz, późniejszy odkrywca źródła Amazonki, zyskał światowy rozgłos, pokonując Ocean Atlantycki w roli dobrowolnego rozbitka. W annałach historii żeglugi wyprawa została odnotowana jako pionierska. To 44-dniowe doświadczenie wykorzystali badacze z NASA zainteresowani problematyką izolacji i granic ludzkiej wytrzymałości.

Publikacja: 17.01.2025 04:52

Jacek Pałkiewicz w roli dobrowolnego rozbitka, 1975 r.

Jacek Pałkiewicz w roli dobrowolnego rozbitka, 1975 r.

Foto: Archiwum Autora

Nierzadko ludzie pytają mnie, co skłania człowieka do porzucenia stałego lądu i wypłynięcia na dalekie morza? Dla jednych jest to poszukiwanie przygody, odkrywanie lądów i wysp, dla innych wyzwanie rzucone sile oceanów, tak jak to miało miejsce w przypadku Joshuy Slocuma, który w 1895 r. postanowił jako pierwszy opłynąć kulę ziemską, powtarzając w samotności epickie wyczyny Magellana, Cooka i Vasco da Gamy. To przede wszystkim jego kultowa relacja z pionierskiej podróży wzbudziła we mnie miłość do żeglarstwa, którą potem jeszcze bardziej podsycili tacy giganci wokółziemskich rejsów, jak Vito Dumas, Bernard Moitessier czy Éric Tabarly. Inspirację stanowił także włoski żeglarz Alex Carozzo, którego książkę przetłumaczyłem dla polskiego wydawcy.

Sam na sam z oceanem

Pół wieku temu, 6 stycznia 1975 r., wyruszyłem z Dakaru niewielką szalupą ratunkową, aby pokonać Atlantyk w roli dobrowolnego rozbitka – bez radia i sekstantu, z minimalną ilością wody i żywności. Osobiście wyniosłem liczące się doświadczenie żeglarskie z jezior mazurskich, a morze poznałem z bliska, pływając dwa lata na statkach panamskich i liberyjskich, po tym jak pomyślnie zdałem jako ekstern – przed komisją morską Konsulatu Generalnego Liberii w Genui – egzamin na licencję drugiego oficera pokładowego.

W jednej ze stoczni złomowych w La Spezia znalazłem 5-metrową łódź, po czym przewiozłem ją do senegalskiego portu. Zamierzałem przysporzyć wiary ofiarom katastrof morskich i udowodnić, że determinacja i hart ducha pozwalają przezwyciężyć krańcowe przeciwności. Pamiętajmy, że postęp technologiczny w budowie statków nie przekłada się wcale na regres wypadków na morzu i zmniejszenie liczby ofiar w ludziach. Transport morski sytuuje się jako jeden z bardziej niebezpiecznych dla ludzi i okrętów, które toną w sztormach, wchodzą na rafy czy ulegają kolizji. Co roku średnio ponad dwa tuziny statków handlowych znika w głębinach mórz.

Zabrałem ze sobą skromny zapas wody i żywności, dlatego musiałem korzystać z tego, co ofiarował ocean. Zbierałem deszczówkę, łowiłem ryby siatką z muślinu. Nie miałem łączności ze światem ani GPS, którego wtedy jeszcze nie było, posiadałem jedynie kompas. Tzw. pozycję zliczoną obliczałem, biorąc pod uwagę prędkość ocenianą na oko, znos pod wpływem prądu i dryf uzależniony od oddziaływania wiatru. Wszystko w przybliżeniu.

Bywało, że chłonąłem wzrokiem ściganą przez tuńczyki ławicę latających ryb, które wyrywały się z wody i przez kilkanaście sekund za pomocą szerokich płetw piersiowych rozpaczliwie szybowały lotem ślizgowym w powietrzu. Zdarzało się, że miałem z nich wystawną ucztę, bo w nocy, przyciągnięte przez światło latarki, wpadały w obfitych ilościach do łodzi. Po wypatroszeniu i odcięciu głowy oraz ogona zjadałem na surowo całą rybę, starannie przeżuwając ości. Mięso naturalnego sushi było smaczne i delikatne, nawet jeśli brakowało kulinarnego procesu „made in Japan”. Dla dobrowolnego rozbitka, który musi troszczyć się o przeżycie, ryby – kiedy udaje się je złowić – stanowią podstawę menu.

W ciągu dnia ocean zmienia tony barw, z niebieskiej na lazurową, z jasnozielonej na ciemnozieloną. Grzbiety fal nadciągających z prawej strony od rufy spowite są perlistymi grzywaczami. W południe woda pokrywa się oślepiającymi błyskami milionów migocących iskierek. Po zachodzie słońca natomiast przybiera kolor atramentowy, przechodząc w ołowiany, a za plecami staje się czarna jak smoła. Bezmiar oceanu napawa okazałością, ale i grozą. W nieprzeniknionej nocy, z dala od codziennych udogodnień, zgroza ma jeszcze większe oczy. Daje się we znaki niezmiennie wilgotna, przesycona morską wodą odzież. Do odświeżenia twarzy wystarcza gąbka nasączona słodką wodą. Żyję na granicy snu i jawy. Zmęczenie i napięcie wzniecają katusze, zdarzało się mi słyszeć dziwne koszmarne odgłosy. Budziłem się z krzykiem, bo jakiś statek chciał mnie „rozjechać”. Innym razem śniło mi się, że łódź tonie, a ja nie mogę się z niej uwolnić.

Oko w oko z orkami

W pewnej chwili zdrętwiałem ze strachu, bo za plecami ni stąd, ni zowąd usłyszałem potworną eksplozję. Była to spadająca do wody po swoim akrobatycznym wyskoku orka z rodzaju waleni, ważący kilka ton największy drapieżnik oceanów. Dotrzymywała jej towarzystwa chmara poruszających się z gracją pobratymców. Mimo że cieszą się opinią stworzeń towarzyskich, co widoczne jest w delfinariach, te największe drapieżniki oceanów były niejednokrotnie powodem dramatów żeglarskich.

W 1972 r. staranowały, po prostu dla figlów, jacht Guia III włoskiego magnata stalowego Giorgia Falcka, zatapiając go w ciągu kwadransa. Załodze poszczęściło się – została uratowana po 18 godzinach dryfowania na tratwie pneumatycznej.

Kroniki donoszą ponadto, że swego czasu na wodach Nowej Zelandii rozpędzony do 40 km/h i ważący ok. 7 ton samiec orki niczym torpeda uderzył w kuter rybacki, którego śruba zraniła wcześniej jego towarzyszkę. Z powodu wielkiej dziury w burcie mały statek szybko poszedł na dno.

Inna szokująca historia dotyczy sześcioosobowej rodziny Robertsonów, odbywającej okołoziemską podróż na 13-metrowym szkunerze Lucette. W odległości 1000 mil od brzegów Kostaryki jacht został zatopiony przez zabójcze orki. Rozbitkowie zostali uratowani przez japońskich rybaków dopiero po trzydziestoośmiodniowej odysei. Ich walka o życie może stanowić wzór męstwa i wygranej z bezlitosnym oceanem.

Spotkanie z majestatycznym kaszalotem

Tego dnia jedynym towarzyszem była mi cicha melodia fal, które rytmicznie uderzały o burtę szalupy. Słońce powoli zachodziło, malując horyzont w odcieniach pomarańczowo-fioletowych, kiedy nieoczekiwanie obok mnie z głębin wynurzył się majestatyczny korpus potężnego kaszalota, którego ciemna sylwetka kontrastowała z jasnym tłem zachodzącego słońca. Wypuścił okazałą chmurę wody i poczułem, jak serce bije mi mocniej. Gigantyczny, większy od mojej szalupy, spoglądał na mnie swoimi inteligentnymi oczami. W tej chwili czas zdawał się zatrzymać, byłem w jego świecie, a nie odwrotnie. Pochłonięty jego urodą i tajemniczością, czułem się zarówno zafascynowany, jak i przerażony. W obliczu takich ogromnych stworzeń samotny żeglarz jest w stanie dostrzec kruchość swojego istnienia.

Sztorm. Adrenalina pulsuje w żyłach, a lęk i niepewność przeplatają się z determinacją, by przetrwać

Sztorm. Adrenalina pulsuje w żyłach, a lęk i niepewność przeplatają się z determinacją, by przetrwać. Łódź wydaje się zabawką w rękach natury

Foto: Shutterstock

Uważa się, że są one wyjątkowo łagodne i nie atakują jednostek pływających. Jednak zdarzają się wyjątki. W 1973 r. przytrafiło się to brytyjskiemu małżeństwu Baileyów. 250 mil od wysp Galapagos napadł na nich kaszalot, którego kilka godzin wcześniej zranili marynarze ze statku wielorybniczego. Nieszczęśnicy zdążyli ewakuować się na tratwę ratunkową, na której spędzili 117 dni. Zanim zostali uratowani, patrzyli bezsilnie, jak siedem statków przepływa, nie zauważywszy ich szalupy. Przeżyli dzięki częstym deszczom, obfitości ryb i żółwi, które łowili prowizorycznym harpunem, a także dzięki determinacji i niezłomnej wierze w przetrwanie. Swój dramat, sięgający najgłębiej ukrytych ludzkich instynktów przetrwania, opisali w książce „117 dni na łasce oceanu”. To opowieść o ponadczasowym heroizmie, nadziei oraz przeżyciu w ekstremalnych warunkach. I kolejny dowód na to, że każdego człowieka wystawionego na skrajne wyzwanie stać na przekroczenie własnych barier psychicznych.

W historii żeglugi trafiali się już ludzie, którzy, mierząc się ze swoimi słabościami, z siłami przyrody i wizją śmierci, potrafili wygrywać z ograniczeniami, jakie narzucał im żywioł morski i własny organizm. W 1942 r. na Atlantyku w ciągu kilku minut zniknął z oczu trafiony dwoma torpedami niemieckiego U-boota brytyjski frachtowiec Ben Lemond. Spośród 53 członków załogi uratował się tylko chiński steward Poon Lim. Spędził 133 dni na tratwie ratunkowej, na której było kilka puszek sucharów, 40-litrowy zbiornik z wodą, nieco czekolady, worek cukru w kostkach i kilka rac świetlnych.

44 dni zmagań i filozoficznych rozważań

Nie mając gruntu pod nogami, przez 44 dni czułem się jak astronauta zawieszony w przestrzeni i czasie. Tło stanowiła scenografia bezkresu oceanu, nieskończoność horyzontu i mroczny łoskot fal tworzących atmosferę zarówno majestatyczną, jak i przytłaczającą. Z dala od cywilizacji, przebywając z samym sobą, zanurzałem się w emocjonalny wewnętrzny świat, rozważając o samotności i zagubieniu, rezygnacji i nadziei. Kontemplowałem ludzki los, jego przemijanie i kruchość, przybliżające do Absolutu. W ciszy swojego serca i sumienia czułem wymiar sacrum, w którym objawiała się boska obecność. Dziękowałem jemu za wszelkie dobra, które w przeszłości czerpałem garściami, za okazane łaski, które pozwoliły mi poznać wspaniałości tej bezprzykładnej i różnorodnej matki ziemi. Uprzytomniłem sobie, że ktoś wcześniej musiał nasze uniwersum stworzyć, idealnie zaplanować, wykreować piękno oraz znakomitą funkcjonalność, nie pomijając istoty ludzkiej.

Jacek Pałkiewicz – samotny żeglarz – opuszcza port w Dakarze, 6 stycznia 1975 r.

Jacek Pałkiewicz – samotny żeglarz – opuszcza port w Dakarze, 6 stycznia 1975 r.

Foto: Archiwum Autora

Człowiek, zastanawiając się nad swoją egzystencją, kwestionuje nieraz Boga, bo pogubił się w Piśmie Świętym. Nawet wśród apostołów zdarzały się chwile zwątpienia czy niewiary. Tomasz za „głosem zdrowego rozsądku” domagał się namacalnych dowodów zmartwychwstania Jezusa, a i Piotr w chwili próby wyparł się Mistrza, który wcześniej powiedział: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Samotność na oceanie przemawia do wyobraźni, przekonuje o świadectwie Bożej kreatywności, źródle wszelkiego życia i energii. I bezspornie wzmacnia wiarę w Najwyższego. Wcale się nie dziwię, że Izaak Newton za każdym razem, gdy usłyszał słowo „Bóg”, miał zwyczaj zdejmować czapkę (kapelusz).

Ocean nie jest zniewalającą pustką, lecz źródłem życia, tajemniczym światem zamieszkanym przez niezliczone gatunki stworzeń, które jeszcze nie do końca poznaliśmy. Ale to królestwo Neptuna należałoby dogłębnie oswoić i zadbać o nie, bo przypomina już istny śmietnik. Na Atlantyku spotkałem niesioną przez ciepły Prąd Północnorównikowy przerażającą wyspę śmieci. Pośród ciągnącej się dużej plastikowej brei wyróżniała się gęsta niczym zupa zawiesina mikroplastiku, rozdrobnionego na pył pod wpływem światła, wody i wiatru. To szkodliwe zjawisko stanowi ogromne zagrożenie dla morskich ekosystemów i skrywa niewidoczną gołym okiem groźbę. Nieulegające biodegradacji dryfujące miliony ton plastiku stały się wylęgarnią wielu groźnych drobnoustrojów chorobotwórczych oraz szkodliwych gatunków glonów, które na początku mogą przyczynić się do szerzenia chorób wśród morskich zwierząt, a następnie wśród ludzi. Życie w morzach umiera. To nie tylko 8 milionów ton plastiku, które trafiają tam każdego roku. To także szkodliwe substancje, zanieczyszczenia przemysłowe oraz rolnicze. Oddzielny rozdział stanowią ścieki wielkich miast nadbrzeżnych, w których żyje 5 miliardów ludzi. Miliony z nich ulegają zatruciu na skutek spożywania skażonych ryb, mięczaków i alg.

„Jeśli my potrzebujemy morza, to ono wcale o nas nie marzy. Może z łatwością obejść się bez człowieka” – tak napisał francuski historyk Jules Michelet w swoim eseju „Morze”. Był rok 1861. Od tego czasu człowiek nie robił nic poza rabunkową eksploatacją i zanieczyszczaniem tego żywotnego środowiska. W czasach Micheleta nie znano pojęcia bioróżnorodności, lecz już wówczas było wiadomo, że homo sapiens robi coś złego. Potem pojawił się Jacques-Yves Cousteau (1910–1997), oceanograf i ekolog ante litteram, który oświadczył: „To nie człowiek musi walczyć z wrogą naturą, ale bezbronna natura, która od pokoleń jest ofiarą ludzkości”. Konsumpcjonizm, który przyniósł nam niewątpliwy dobrobyt, teraz zwraca się przeciwko nam. Dziś mówimy o jednym z największych kryzysów naszej planety: oceany powoli tracą mieszkańców, a topnienie lodu arktycznego powoduje powolny i nieubłagany wzrost poziomu mórz.

Przerażająca siła sztormu

Na morzu – wcześniej czy później – należy spodziewać się sztormu. Nie ominął i mnie. W krótkim czasie rozpętało się piekło. Co chwila za rufą wyrastała z wodnej kipieli przepotężna czarna ściana zwieńczona szumiącymi białymi grzywaczami. Wydawało się, że to już koniec, mogłem się wtedy tylko skulić ze zgrozy. Bryzgi smagały po twarzy, a słona woda irytowała oczy. Byłem przemoczony i odcięty od wszystkiego; nie jadłem, nie spałem, trząsłem się z zimna. Nieustannie wybierałem wiadrem wodę – jednego dnia naliczyłem, że usunąłem jej 2 tony. Z każdym dniem ubywało mi sił. Czułem się zupełnie bezsilny. Obawiałem się, że mogę upaść na duchu, stracić instynkt samozachowawczy. Niewiarygodnym wysiłkiem zmuszałem się do zmagania o przetrwanie.

Wspierał mnie omówiony w „Opowieści rozbitka” Gabriela Garcíi Márqueza przykład heroicznej postawy kolumbijskiego marynarza, który dryfował samotnie przez dziesięć dni na tratwie – bez jedzenia i picia. Jego pragnienie życia było tak silne, że potrafił stawić czoła nie tylko głodowi i pragnieniu, ale również własnym lękom i wątpliwościom. Na tle niewyobrażalnych trudności ten marynarz stał się symbolem ludzkiej wytrzymałości. Jego determinacja, by nie tylko przetrwać, ale również zachować swoją tożsamość i godność, czyniła go bohaterem. Nawet w najciemniejszych chwilach, kiedy nadzieja zdaje się gasnąć, potrafił odnaleźć w sobie siłę, by marzyć o powrocie do cywilizacji i bliskich. Jego historia świadczyła o tym, że nawet w obliczu największych przeciwności człowiek potrafi przetrwać.

Potężny, majestatyczny korpus kaszalota zapewnia niepowtarzalny spektakl

Potężny, majestatyczny korpus kaszalota zapewnia niepowtarzalny spektakl

Foto: Shutterstock

Jednak chwilami czułem się niewypowiedzianie osamotniony. Szukałem nadziei i otuchy u Pana niebios, bo wiara w krytycznych momentach wzmacnia morale. Stanowi istne koło ratunkowe dla rozbitka. Modliłem się, żeby się nie poddać, nie stracić nadziei i nie zwątpić. Nie skapitulowałem, a kiedy w kilka dni później napotkany kubański statek Oceano Antartico zaofiarował mi bezpieczeństwo, suchą koję, ciepły posiłek i gwarancję powrotu do domu, odmówiłem. W Georgetown, do niedawna byłej stolicy Gujany Brytyjskiej, po 44 dniach żeglugi z trudem uzmysłowiłem sobie, że znowu przebywam na stałym lądzie, starej, dobrej ziemi. Pomyślne zakończenie rejsu napawało mnie dumą i satysfakcją.

Dziś uznaję to przeżycie za najwartościowszą lekcję, która zapewniła mi dodatkowy szósty bieg w życiu. Takie autentyczne doświadczenie niezwykle skutecznie przemawia do studentów akademickich i słuchaczy na różnych szkoleniach. Zdecydowanie bardziej niż lekcje uznanych guru na temat sukcesu, którzy swoją wiedzę czerpali z literatury. Zwykle padają też pytania o strach. Uczucie, mające swe źródło w instynkcie przetrwania, jest wiernym towarzyszem żeglarzy i każdego, kto wyrusza na morze, niezależnie od okoliczności. Przyroda, a w szczególności morze, zawsze była symbolem najgłębszych lęków, z którymi człowiek musiał się mierzyć na przestrzeni tysiącleci. Właśnie to uczucie pozwala stawić czoła desperackim sytuacjom, jakie przynosi morze. Taka reakcja jest naturalnym sygnałem alarmowym, hamulcem wyznaczającym granice ryzyka. Wyostrza zmysły, ostrzega, powstrzymuje przed postawieniem tego jednego kroku, który może się okazać krokiem do wieczności. Ale lęk jest też impulsem do większej czujności. W końcu właściwie spożytkowany strach staje się ojcem odwagi.

Władza peerelowska „nie dostrzegła” mojego dorobku, bo nie zamierzała puścić w niepamięć faktu, że nielegalnie opuściłem kraj. Natomiast doświadczenie to wykorzystali badacze z NASA. Sławetna szalupa przeszła w ręce miejscowych boy scoutów, którzy uczyli się na niej sztuki żeglowania i kształtowania charakteru. Dzisiejsi żądni ekstremalnych przygód śmiałkowie mają do dyspozycji jachty zbudowane zgodnie z aktualnymi trendami i przede wszystkim wyposażone w najnowsze technologie, inteligentne systemy sterowania, automatyczne systemy bezpieczeństwa, nowoczesne systemy audio-wideo i wiele innych (to tak, jakby porównywać auta Formuły 1 z Fiatem 126 z lat 70. XX w.). Wszystko to zapewnia nie tylko komfort i wygodę współczesnym śmiałkom, ale przede wszystkim bezpieczeństwo na bezkresnych wodach oceanów.

Nierzadko ludzie pytają mnie, co skłania człowieka do porzucenia stałego lądu i wypłynięcia na dalekie morza? Dla jednych jest to poszukiwanie przygody, odkrywanie lądów i wysp, dla innych wyzwanie rzucone sile oceanów, tak jak to miało miejsce w przypadku Joshuy Slocuma, który w 1895 r. postanowił jako pierwszy opłynąć kulę ziemską, powtarzając w samotności epickie wyczyny Magellana, Cooka i Vasco da Gamy. To przede wszystkim jego kultowa relacja z pionierskiej podróży wzbudziła we mnie miłość do żeglarstwa, którą potem jeszcze bardziej podsycili tacy giganci wokółziemskich rejsów, jak Vito Dumas, Bernard Moitessier czy Éric Tabarly. Inspirację stanowił także włoski żeglarz Alex Carozzo, którego książkę przetłumaczyłem dla polskiego wydawcy.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Krzysztof Kowalski: Zabytkowy łut szczęścia
Historia
Narodziny Bizancjum
Historia
Muzeum rzezi wołyńskiej bez udziału państwa
Historia
Rocznica wyzwolenia Auschwitz. Przemówią tylko Ocaleni
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Historia
W kwietniu ruszy ekshumacja ofiar zbrodni UPA we wsi Puźniki
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego