To był zryw od szczecińskiej Tlenowni po Spółdzielnię Metal w Elblągu. Wydarzenia pod koniec roku 1970 jawią się jako ironiczny komentarz do PRL-owskiej mantry propagandowej o „powrocie Ziem Zachodnich do macierzy". Rzeczywiście, robotnicy Szczecina i Gdyni poczuli się u siebie – i upomnieli się o swoje prawa.
Grudniowy zryw był jedynym, kiedy tak często i tak szczerze śpiewano „Międzynarodówkę", z takim dystansem traktowano „pracowników umysłowych", a najbardziej zdeterminowani uczestnicy rozbitego strajku w Szczecinie gotowi byli zawiązać nową Komunistyczną Partię Polski, rychło rozbitą przez SB. Socjolodzy przyglądają się temu od lat z większą bodaj nawet ciekawością niż historycy. Porządek faktów jest w znacznej mierze znany. Pozostaje pytanie, dlaczego wybuch miał miejsce właśnie na Wybrzeżu. Wielkie skupienie robotników, a wśród nich wielu „ludzi nowych", przybyłych „z zewnątrz", robotników w pierwszym pokoleniu (a właśnie takim, jak chce socjologia, najłatwiej zmobilizować się do zrywu przeciw zastanym układom)? Względnie doinwestowane zakłady? Portowe okno na świat, przez które widać było coraz wyraźniej dystans cywilizacyjny, dzielący PRL od reszty świata? A może jednak po trosze duch rewolty, który trafił tu z imigrantami z wysiedlanego Wilna i spalonej Warszawy w 1945?
Przemilczana prawda
Co się stało, kiedy już pochowano zabitych z Trójmiasta w płytkich grobach na Srebrzysku, a Edward Gierek wymusił „pomożecie" podczas spotkania 25 stycznia w gmachu WRN w Gdańsku? Wątek prawdy o „wydarzeniach grudniowych", jak przez kolejnych dziesięć lat określano półgębkiem masakrę, jest w pewien sposób porównywalny do sprawy katyńskiej, w tym sensie, że stał się „faktem niewymawialnym", że znacząca część ładu politycznego opierała się na wymuszonym przemilczeniu powszechnie znanej prawdy.
W przypadku pamięci o Grudniu rzecz, inaczej niż w przypadku Katynia, sprowadzała się raczej do zapisów cenzury, wzmianek i przecieków. Skoro Władysław Gomułka odszedł na fali oburzenia po masakrze, nowa ekipa nie mogła zaprzeczyć faktom całkowicie: na spotkaniach z władzami wiosną 1971 roku mówi się jeszcze o „uczczeniu pamięci". Na manifestacji pierwszomajowej w 1971 roku stoczniowcy nieśli nawet transparent „żądamy ukarania winnych za zajście grudniowe", a pod Bramą nr 2 złożono wieńce i zapalano znicze. Trzy tygodnie później, podczas kilkugodzinnego wstrzymania prac w Stoczni im. Lenina (21 maja 1971 roku), gromadzący się pod budynkiem dyrekcji pracownicy zażądali, obok sprawiedliwego podziału premii, także „wzniesienia tablicy upamiętniającej niedawne ofiary Grudnia '70".
Odtąd jednak, jak pisze kronikarka zrywów na Wybrzeżu Anna Machcewicz, SB objęła Bramę nr 2 nadzorem przynajmniej dwa razy do roku (w maju i grudniu), początkowo miała powody do satysfakcji. W Stoczni obiecano premie, nie wspomniano ani słowem o tablicy – i w ciągu kilku miesięcy pozwalniano lub powołano do wojska prowodyrów protestu. Robotnicy z roku na rok coraz rzadziej wspominali strajki i ich ofiary, a kiedy w 1975 roku na jednym z wydziałów pojawił się wniosek o powołanie komitetu obchodów piątej rocznicy Grudnia, większość pracowników uznała, że „nie należy już wracać do tych spraw".