Plotki, że syn mógł kazać zabić ojca, kiedy ten przybył w 180 r. do obozu wojskowego w Winbonie (Wiedniu), były wymysłem przeciwników utworzenia rzymskiej monarchii dziedzicznej. Jakaż jest jednak siła takiej kalumni, skoro uległ jej po 18 wiekach amerykański scenarzysta David Franzoni. Ojcobójstwo, rządy szalonego egocentryka pragnącego uwielbienia ludu i w końcu jego tragiczna śmierć – wszystko to pasowało do stworzenia scenariusza filmu podtrzymującego fałszywą legendę. Brakowało jedynie nieskazitelnie prawego bohatera tragicznego, który byłby przeciwieństwem mrocznej osobowości Kommodusa. Franzoni wymyślił zatem szlachetną postać Maximusa Decimusa Meridusa, który sam siebie przedstawia widzom jako: „dowódcę wojsk północnych, generała legionów Feliks, lojalnego sługę prawdziwego cesarza Marka Aureliusza. Ojca zamordowanego syna, męża zamordowanej żony, których pomści w tym życiu lub następnym". To oczywiście postać całkowicie fikcyjna i w mojej opinii trochę bezsensowna. W dniu śmierci Marka Aureliusza Kommodus był już bowiem współcesarzem od czterech lat.