Nie znoszę podręczników. Nigdy ich nie lubiłem – w szkole, na studiach, w pracy naukowej. Z zasady są nudne oraz nabite fakt za faktem i „fakcikiem” niczym świąteczne ciasto bakaliami; z małymi wyjątkami mdłe to i niestrawne, trzeba to natychmiastowo przepić monografią, opracowaniem, przejrzeć źródła, wspomnienia, zajrzeć do cudzej korespondencji. Powinienem się zatem cieszyć, że szeroko dyskutowany ostatnimi czasy podręcznik prof. Wojciecha Roszkowskiego do nowego szkolnego przedmiotu historia i teraźniejszość jest inny. Sam autor zadziwia już od pierwszej strony, pisze bowiem, że jego podręcznik „z powodzeniem można przeczytać jak powieść historyczną” (sic!). I faktycznie, wykład w nim zdaje się nie być „suchy”, podręcznikowy właśnie, całość czyta się dość wartko, choć z drugiej strony przeskoki i lekki chaos chronologiczny w narracji lektury nie ułatwiają. Niemniej ci, którzy książkę chwalą, wśród jej zalet wymieniają właśnie m.in. jej styl. Uczniowie – powiadają wyżej wspomniani – dostają wreszcie do swych rąk nie encyklopedyczny zbiór wydarzeń i dat, lecz esej. A jednak, po lekturze książki prof. Roszkowskiego zatęskniłem – ja, podręcznikowy obrazoburca – za starym, klasycznym, a niechby nudnym, podręcznikiem. Bo co by wszak o tej książce nie powiedzieć, to podręcznikiem po prostu ona nie jest. Ot, i cały ambaras.