Jan Ciszewski miał umiejętność, która dziś przechodzi niestety do lamusa – opisując widowiska sportowe, dla zbudowania odpowiedniego napięcia nie musiał cały czas krzyczeć. Niekiedy ściszał głos, czasem ograniczał się tylko do wymienienia nazwiska podającego lub przejmującego podanie piłkarza, ale myliłby się ten, kto sądziłby, że jego komentarz prowadzony był bez emocji. Było wręcz przeciwnie! Gdy sytuacja tego wymagała, zmieniał diametralnie intonację, tempo wypowiedzi. Jego słownictwo było przy tym proste – nie silił się na skomplikowane sformułowania czy dogłębne analizy danego zagrania. I co niezwykle istotne, nieobca mu była sztuka stosowania czytelnych synonimów.