MOLINK. Wiadomości od wroga

Środki przenoszenia broni jądrowej zawsze były szybsze niż formalne kanały komunikacji. Dlatego łączność supermocarstw próbowała wyprzedzić rakiety i superbombowce.

Publikacja: 04.03.2021 21:00

Podpisanie protokołu ustaleń w sprawie ustanowienia linii łączności bezpośredniej między USA i ZSRR.

Podpisanie protokołu ustaleń w sprawie ustanowienia linii łączności bezpośredniej między USA i ZSRR. Genewa, 20 czerwca 1963 r.

Foto: AFP

Trudno w kwadrans pokonać zamknięte granice, różnice językowe i wzajemny brak zaufania, by powstrzymać maszynerię zagłady. Dlatego symbolem zimnej wojny stała się słynna linia telefoniczna, rzekomo łącząca Kreml z Białym Domem. Mityczny telefon, budzący władców czerwonego guzika o trzeciej nad ranem, na dekady opanował masową wyobraźnię, choć naprawdę nigdy nie istniał. Prawdziwy system był bardziej skomplikowany.

Atomowy poker

Kiedy w 2005 r. Thomas Schelling odbierał Nagrodę Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych, od dawna cieszył się wpływami poza światkiem akademickim. Już w latach 40. przewijał się przez gremia doradcze Białego Domu, a wkrótce zasilił skład słynnej RAND Corporation – potężnego trustu mózgów, stworzonego do współpracy z Departamentem Obrony i amerykańskim lotnictwem. Może dziwić obecność ekonomisty w think tanku obmyślającym strategię zwycięskiej wojny atomowej ze Związkiem Sowieckim. Wszelako RAND nie zatrudnił Schellinga do układania budżetu, lecz jako specjalistę od zarządzania ryzykiem, znanego z nowatorskich badań nad teorią gier. Wkrótce po opuszczeniu korporacji na świat przyszła jego słynna „Strategia konfliktu". W ogromnym uproszczeniu: Schelling rozumiał zimną wojnę jako sytuację przetargową, którą niekoniecznie wygra bardziej zdeterminowany przeciwnik, a chwiejność może być skuteczniejsza od jednoznacznej gwarancji odwetu. Co jednak, gdy sytuacja wyrwie się spod kontroli?

Nie wiadomo, jak do szacownego profesora Harvardu trafiła drugorzędna powieść sensacyjna zalegająca wśród historii o inwazjach kosmitów. Jednakże książka „Red Alert" Petera George'a zwróciła uwagę Schellinga na przemilczaną dotychczas kwestię. Nikt nie znał odpowiedzi, jak reagować na ludzki błąd, zwykłą awarię lub użycie broni jądrowej przez jakiegoś szaleńca. Wbrew pozorom powieść nie była wyssaną z palca fantazją. W pierwszym wydaniu książki, na Wyspach Brytyjskich zatytułowanej „Two Hours to Doom", pisarz krył się za pseudonimem Peter Bryand, ponieważ był czynnym oficerem RAF, nieźle zorientowanym w procedurach i technologii wojennej.

Pomimo zapewnień Pentagonu w bombowcach strategicznych znajdowały się narzędzia autoryzacji pozwalające uzbroić głowice bez rozkazu najwyższego dowództwa. Teoretycznie, działając w porozumieniu, załoga mogła samowolnie zdetonować bomby nad Związkiem Sowieckim. Co by się stało, gdyby przeciwnik zinterpretował wypadek jako zamierzony atak jądrowy i automatycznie zareagował pełnym odwetem? We wszystkich przypadkach kluczowym problemem był niedostatek łączności między mocarstwami.

Schelley, nie kryjąc popkulturowej inspiracji, zamieścił uwagi do powieści w naukowym periodyku, skąd trafiły w ręce wschodzącej gwiazdy Hollywood – Stanleya Kubricka. Zachwycony reżyser, częściowo współpracując z Schelleyem, zmienił powieść w scenariusz okrutnej farsy, znanej jako „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się bać i pokochałem bombę". W filmie występuje gorąca linia, gdy fikcyjny prezydent Muffley dzwoni do tow. Kissowa na Kremlu. Jednak w 1958 r. nic podobnego nie mogło się zdarzyć – nawet w obliczu apokalipsy. Wspólnie z asystentem sekretarza stanu Gerardem C. Smithem i innymi osobistościami Schelley forsował konieczność nawiązania bezpośredniej łączności z Kremlem, ale politycy i wojsko reagowali na pomysł otwartą wrogością.

Kadr z filmu „Doktor Strangelove lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (reż. Stanley Ku

Kadr z filmu „Doktor Strangelove lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (reż. Stanley Kubrick, 1964 r.). Od lewej: Peter Bull w roli rosyjskiego ambasadora i Peter Sellers jako prezydent Merkin Muffley Mary Evan

Foto: Getty Images

Powody sceptycyzmu miały różną wagę, wahając się od politycznego zacietrzewienia po racjonalne przesłanki. Jedni sądzili, że Moskwa uzna wniosek za objaw strachu, inni bali się przekształcenia linii w sowieckie narzędzie manipulacji, zdolne opóźnić, wręcz powstrzymać, strategiczne decyzje. W rzeczy samej linia potrzebowała krzty zaufania do przeciwnika, gdy możliwości wywiadu były mocno ograniczone. Czy telefon z Kremla mógł powstrzymać rozkaz spalenia Moskwy i Leningradu, gdy nad Stany Zjednoczone wlecą sowieckie bombowce? Nadto dyskusja wciąż była bezprzedmiotowa wobec braku zainteresowania ze strony Rosji.

nie dzwoń

Błędy w argumentacji przeciwników ujawnił dopiero kryzys kubański. Zimnowojenna rutyna nie sprostała realiom otwartej konfrontacji sił zbrojnych. Gdy strony obserwują się w celownikach dział, decyzje spadają na niebezpiecznie niski poziom, często na mostek pojedynczego okrętu. Kto umiał przewidzieć reakcję sowieckiego kapitana łodzi podwodnej, gdy zmuszony do wynurzenia stał osaczony przez wrogie jednostki, samemu dysponując torpedami z bronią jądrową? Tymczasem blef Kennedy'ego, kiedy zarządzał blokadę morską, oparł się na jednym źródle informacji. Gdyby Oleg Pieńkowski, brytyjsko-amerykański agent w GRU, mylił się lub kłamał w sprawie niechęci Sowietów do wojny, armagedon mógł wywołać byle oficer.

Szczęśliwie dla ludzkości oba mocarstwa parły do negocjacji, ale proces przeciągało ślimacze tempo procedur technicznych. Gdy świat stał na krawędzi zagłady, debatowano przez zwykłe kanały, z pośrednictwem ambasad i kurierów dyplomatycznych. Zanim dokument nadany w Moskwie dotarł do prezydenta, często mijało pół doby. Nawet pomijając czas zużyty na narady i powzięcie decyzji, wymiana stanowisk trwała 24 godziny. Szczególnie frustrowała świadomość, że szybszymi kanałami łączności dysponują stacje telewizyjne i agencje prasowe.

Lekcję zrozumiały oba mocarstwa, ale nie bez oporu. Przeciwnicy uznali zbliżenie za taktykę ustępstw, niebezpiecznie podobną do prób obłaskawiania Hitlera. Nadmieniano też, że gorący kanał wciąż nie istniał między sojusznikami z NATO, gdy oferowano go śmiertelnemu wrogowi. Mimo to zaraz po zażegnaniu kryzysu Kennedy poddał Moskwie ideę gorącej linii, a Chruszczow nadzwyczaj łatwo podjął współpracę. Już 20 czerwca 1963 r. w Genewie podpisano wspólny protokół o ustanowieniu bezpośredniej łączności.

Obszerny dokument zawierał drobiazgowe uzgodnienia techniczne. Główne łącze stanowił zwykły komercyjny kabel komunikacyjny, biegnący przez Atlantyk, Anglię i Skandynawię do Rosji. Zdarzało się, że płytko zakopany przewód bywał uszkadzany przez ciężki pług fińskiego rolnika lub zerwany przez jakiś buldożer. Na wszelki wypadek linia była zdublowana przez zapasowe łącze radiowe, ze stacją przekaźnikową w marokańskim Tangerze.

Z góry wykluczono rozmowy telefoniczne, eliminując taką możliwość w założeniach technicznych. Choćby sam prezydent chciał dzwonić na Kreml, nie mógł skorzystać z gorącej linii, ponieważ świadomie nie podłączono do niej aparatów telefonicznych. Rezygnacja z rozmów głosowych miała ważne powody. Przede wszystkim pozwalała uniknąć błędów tłumaczenia i mylnej interpretacji. Pismo ułatwia precyzję wypowiedzi, nie ujawniając emocji rozmówcy, umożliwia też namysł nad intencją rozmówcy i ważenie słów, tworząc zarazem namacalny dokument. Stąd obie strony wolały dostać informację czarno na białym – zwłaszcza że wciąż nie istniały użyteczne narzędzia szyfrowania mowy.

Wybrano łączność za pomocą dalekopisów – przypominających maszynę do pisania urządzeń, które z potwornym hałasem drukowały przesłany tekst na papierze. Uzgodniono, że nadawcy będą używać ojczystego języka, dlatego do odbioru Amerykanie potrzebowali maszyn z rosyjską, a Sowieci z łacińską czcionką i klawiaturą. Wymieniono się więc teleksami – do Moskwy pojechały urządzenia IBM, w Waszyngtonie zaś ustawiono enerdowskie kopie przestarzałej maszyny zachodnioniemieckiego Siemensa. Podarkom towarzyszył zapas części zamiennych, materiałów eksploatacyjnych i wszelkiej dokumentacji.

Rzecz jasna, nie zamierzano nadawać otwartym kodem, lecz ujawnienie własnych szyfrów też nie wchodziło w rachubę. Zakupiono norweskie, trochę przestarzałe maszyny szyfrujące, używające kodów jednorazowych. Stąd konieczność generowania i dostarczania przez ambasady rocznych zapasów kluczy na taśmie perforowanej. Informacja o numerze kodu napływała otwartym tekstem.

Masz nową wiadomość

Nie ma jasności, gdzie znajdował się sowiecki terminal, ale amerykański nie podlegał Departamentowi Stanu, lecz wojsku. Nie stał więc w Białym Domu, a formalnie – nawet nie w Waszyngtonie. Zagnieździł się w ciasnej, zagraconej klitce Pentagonu, z trudem mieszczącej sprzęt i dwóch ludzi obsługi. W amerykańskim żargonie linię opatrzono kryptonimem MOLINK, skrótem od słów „Moskwa" i „połączenie".

Pierwsza wiadomość dla Kremla była dziecięcym wierszykiem służącym elementarnej nauce pisania. Rosjanie dowiedzieli się zatem po angielsku, że „szybki brązowy lis przeskoczył nad leniwym psem", odpowiedzieli więc po rosyjsku poetyckim opisem przyrody, z czego do Arlington dotarł niezrozumiały bełkot. Gdy przezwyciężono problemy techniczne, łącze zaczęło działalność. Trudno o bardziej nużącą pracę niż obsługa gorącej linii. Technik i władający rosyjskim oficer co godzinę wymieniali z Moskwą wiadomości testowe, nadając teksty angielskie, łatwe do porównania z dostępnym w Rosji oryginałem, np. urywki z Szekspira lub Pisma Świętego, a w godzinach nieparzystych odbierali po rosyjsku fragmenty z twórczości Czechowa. Trwało to całą dobę i każdego dnia w roku, przez długie dekady. Tylko w Nowy Rok i w rocznicę uruchomienia linii sztampę zastępowały zdawkowe życzenia.

Raz na długie lata zdarzało się odebrać prawdziwą wiadomość, którą po tłumaczeniu z rosyjskiego i przepisaniu słano w zalakowanej kopercie do rąk prezydenta. Tylko w nadzwyczajnych wypadkach informację można było przekazać telefonicznie oficerowi dyżurnemu Białego Domu. System łączności nie był więc błyskawiczny, a tym bardziej bezpośredni. Najświętszą regułą gorącej linii był zakaz używania łącza do zwykłych zadań dyplomatycznych. Procedurę uruchamiał tylko kryzys i bezpośrednie zagrożenie wojenne.

Pierwsza konieczność zdarzyła się już w 1963 r., żeby uspokoić Chruszczowa po śmierci Kennedy'ego. Ponownie teleksy zagrzmiały podczas wojny sześciodniowej, po izraelskim ataku na amerykański okręt zwiadowczy USS „Liberty", gdy sprawca nalotu wciąż był nieznany. Johnson ostrzegł o wzmocnieniu sił lotniczych na Morzu Śródziemnym, Moskwa zaś odżegnała się od związku z incydentem niedaleko Egiptu.

W sumie można zliczyć kilkanaście przypadków użycia gorącej linii. Dalekopisy huczały z okazji lokalnych wojen, w jakie wmieszane były oba supermocarstwa, lub w przypadkach otwartej agresji, jak najazd na Afganistan. Przyczyną kontaktów była nawet sytuacja w Polsce zagrożonej sowiecką interwencją w latach 80. Dzięki temu, że system nie był nadużywany, samo uruchomienie kanału było ważną informacją o randze problemu.

Mimo rozwoju techniki gorąca linia unikała nowinek, powoli zmieniając się w muzeum telekomunikacji. Sprawdzoną skuteczność przedkładano nad nowoczesność, uznając zapewne, że nowe jest wrogiem dobrego. Największą rewolucją było zastąpienie kabla łączem satelitarnym, z pośrednictwem amerykańskiego systemu Intelsat i sowieckiej Mołni, dopiero dwie dekady później zmienionej przez geostacjonarnego satelitę Horyzont.

Jednak w terminalach czas stanął w miejscu. Archaiczne dalekopisy, pamiętające konstruktorów z lat 50., królowały w Pentagonie aż do 1988 r., odłączone na dobre w końcówce kadencji Reagana. Połączenie faksowe, które zastąpiło wysłużone maszyny, testowano prawie dekadę, zanim w 1983 r. podłączono na próbę do systemu jako sprzęt doświadczalny. Modernizacja lat 80. objęła również 40-letnie maszyny szyfrujące z Norwegii, wyparte przez nieco nowsze, ale również przestarzałe urządzenia Siemensa. Skądinąd wiadomo, że w końcu lat 70. powstały nieużywane terminale zapasowe, z których jeden znalazł się w Białym Domu, drugi zaś ukryto w podziemnym kompleksie dowodzenia pod Raven Rock Mountain.

Dopiero od 2007 r., gdy sieć od dawna była dobrem powszechnego użytku, do centrum kryzysowej łączności Pentagonu zawitał internet. Odtąd supermocarstwa używają poczty elektronicznej, przy tym niezbyt wymyślnej, bo opartej na komercyjnych, ogólnie dostępnych programach.

Gorąca linia między Moskwą i Waszyngtonem nadal istnieje, choć nie wiadomo, czy kiedykolwiek uratowała świat przed zagładą. Na pewno za prezydentury Donalda Trumpa straciła na znaczeniu, bo Trump komunikował się z całym światem za pomocą mediów społecznościowych. A jak będzie za Joe Bidena?

Historia
Wołyń, nasz problem. To test sprawczości państwa polskiego
Historia
Ekshumacje w Puźnikach. Po raz pierwszy wykorzystamy nowe narzędzie genetyczne
Historia
Testament Bolesława Krzywoustego, czyli rozbicie dzielnicowe
Historia
Fridtjof Nansen i Roald Amundsen. Wikingowie XIX wieku
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Historia
Amazonka odkryła swoją tajemnicę