rp.pl: Dlaczego to właśnie pan został 89. kosmonautą w historii?
Mirosław Hermaszewski: Wybrali najlepszego (śmiech). Przeszedłem trudny, wyczerpujący proces selekcji i uzyskałem najlepsze wyniki. Także w czasie przygotowania do lotu w gwiezdnym miasteczku nasz zespół okazał się najlepszy. Dobrze znosiłem przeciążenia, a jeśli chodzi o wydolność fizyczną organizmu byłem drugi, ale to nie miało aż takiego znaczenia. Przede wszystkim miałem dobre noty psychologiczne. Od kosmonauty wymaga się pewnych predyspozycji. Wszyscy byli doświadczonymi pilotami samolotów naddźwiękowych. Ale tutaj ważniejsza niż typowo żołnierska odwaga jest rozwaga, zdolność opanowania stresu. Umiejętność działania właśnie w sytuacji stresowej i deficycie czasu ma przemożny wpływ na powodzenie misji i na bezpieczeństwo. Poza tym istotne są relacje między dowódcą i inżynierem pokładowym, a taką właśnie rolę pełniłem. My z Piotrem Klimukiem byliśmy zgrani idealnie.
Co z pobytu na orbicie najbardziej wryło się panu w pamięć?
Wszystko jest tam bardzo ciekawe. W ciągu pierwszych minut byliśmy niezwykle zajęci działalnością operatorską. Mignął mi zachód słońca, ale Klimuk mnie uprzedził, że jeszcze się napatrzę i prosił, żebym robił swoje. Ale wschód słońca to było przeżycie nie tylko estetyczne, ale i duchowe. To jak narodziny czegoś nowego. Słońce kryje się przy horyzoncie, widać krzywiznę Ziemi i zmianę barw: czerwień na dole przez amarant, niebieski, granat i to się ucina - łączy z czernią kosmosu. A niezwykle wzniosłym dla mnie momentem był ten, kiedy zobaczyłem całą Polskę w jednym spojrzeniu. Aż krzyczałem do moich kolegów: Zobaczcie – toż to moja Polska.