Nazywał się prawdopodobnie Albert Martin Gitchell, choć niektórzy historycy uważają, że nosił nazwisko Mitchell. Zresztą wiele faktów dotyczących tej historii nie jest pewnych. Niektórzy badacze uważają, że wydarzyło się to 4, a nie 11 marca, a chory szeregowiec służył w Camp Funston, a nie w pobliskim Fort Riley. Niezależnie od tego, że wiele szczegółów jest dyskusyjnych, ten niepozorny kucharz wojskowy przeszedł do historii jako „pacjent zero", od którego zaczęła się śmiercionośna ekspansja najstraszniejszej grypy w dziejach świata, której mimo amerykańskiego pochodzenia nadano dość sympatyczną nazwę hiszpanki.
Nie znamy do końca historii choroby szeregowca w Kansas. Z raportu chirurga wojskowego – pułkownika Edwarda R. Schneidera – wynika, że jeszcze tego samego dnia podobne objawy co u Gitchella pojawiły się u dwóch innych żołnierzy: sierżanta Adolpha Hurby'ego i kaprala Lee Drake'a. Choroba rozprzestrzeniała się w postępie geometrycznym. Zdawałoby się, że podstępnie wybrała kucharza, który – kichając – rozdawał dzień wcześniej posiłki dziesiątkom żołnierzy. Wkrótce ku przerażeniu personelu medycznego 522 osoby wykazywały symptomy grypy.
Chorzy odczuwali rozrywający ból klatki piersiowej, krwawili z nosa i ust, gorączkowali i tracili kontakt z rzeczywistością. Od pierwszych, często niepozornych objawów przeziębieniowych do zaawansowanej formy choroby mijały nierzadko zaledwie dwie godziny. Na przeżycie mogli liczyć jedynie najsilniejsi. Jakby piekło otworzyło swoje bramy: w czasie największej tragedii dla cywilizowanego świata, jaką była I wojna światowa, która pochłonęła łącznie życie ponad 50 mln żołnierzy i ofiar cywilnych, natura uruchomiła swój własny protokół zagłady, którego celem było zdziesiątkowanie ludzkości.
Hiszpanka wyraźnie miała swoją strategię. Po pierwszej wiosennej fali epidemii podstępnie uderzyła ze zdwojoną siłą ponownie w sierpniu 1918 r. I to na wielu frontach naraz. 27 sierpnia 1918 r. dwaj marynarze stacjonujący w bazie marynarki wojennej Commonwealth Pier w Bostonie zgłosili się do lekarza wojskowego z bardzo silnymi objawami grypy. Następnego dnia w salach szpitalnych leżało już ośmiu gorączkujących ich kolegów, a dzień później 58 chorych wypełniło szpitalne sale. Wkrótce zaczął się horror.
Ogniska pandemii pojawiały się nagle w zupełnie odległych i niepowiązanych ze sobą miejscach: w Breście we Francji, w Freetown w Sierra Leone, w Bostonie w stanie Massachusetts czy na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Zdawało się, że choroba bawi się w kotka i myszkę z całkowicie bezradnymi lekarzami.