Upiorna rzeczywistość

Józef Mackiewicz o inteligencji wileńskiej czasu okupacji sowieckiej – analiza upokorzenia i zniewolenia

Publikacja: 04.03.2010 05:58

Armia Czerwona wkracza do Wilna we wrześniu 1939 roku

Armia Czerwona wkracza do Wilna we wrześniu 1939 roku

Foto: Wikipedia

O komunizmie napisano tysiące książek. „Chciałbym tu wskazać na fenomen, moim zdaniem, najbardziej charakterystyczny – napisał Józef Mackiewicz w książce, jednej z tych tysięcy, „Zwycięstwie prowokacji” (1962). – Jest nim odebranie ludzkim słowom ich pierwotnego znaczenia”.

[srodtytul]Straszliwy różaniec[/srodtytul]

Na Wileńszczyźnie nie brakowało i bagnetów, i drutów kolczastych. W Prowieniszkach sowieccy okupanci założyli obóz pracy przymusowej. Co pewien czas wywożono stamtąd więźniów w głąb Rosji. Ostatniej partii uwięzionych, tuż przed napaścią Niemiec na ZSRS, nie trzeba było nigdzie wozić. Te 500 osób, bo tyle ich było, zostało na miejscu – na zawsze.

23 czerwca 1941 r. załoga (była to litewska milicja) Prowieniszek na wiadomość, że zbliżają się czołgi, zdarła czerwone sztandary, przygotowując się na przyjęcie Niemców. Wiadomości okazały się mylne czy raczej przedwczesne. Czołgi bowiem, w istocie, nadjechały, tyle że sowieckie. Przybysze otoczyli obóz i najpierw wyrżnęli milicjantów, a potem zebrali więźniów na placu apelowym, „wjechał czołg sowiecki i począł z karabinu maszynowego kosić zebranych. Nie było żadnej możliwości ucieczki. Ludzie przeto, wiedzeni przedśmiertnym instynktem, tłoczyli się coraz ciaśniej, chowając jeden za drugim, w zbitej, konwulsyjnej kupie ciał, co ze swej strony znakomicie ułatwiało cel. Wreszcie wszyscy padli” („Prowieniszki”, „Lwów i Wilno” 1948, nr 71).

Z życiem uszło dwóch ludzi. Jednym z nich był przodownik polskiej policji z Nowogródka, który znajdował się wśród masakrowanych. Opowiadał Mackiewiczowi: „Koło mojej głowy leżał trup. Sięgnąłem nieznacznie ręką, zgarnąłem zeń krzepnącą krew i kawały rozpryskanego mózgu, oblepiając nimi własną skroń. Zaparłem dech w piersi...”.

„Oto obraz jeden z wielu – taki komentarz zawarł Józef Mackiewicz w artykule „Przeżyliśmy upiorną rzeczywistość”, który wydrukował 27 lipca 1941 r. w wileńskim „Gońcu Codziennym” (nr 2). – Dziś wiemy już, co uczyniono z Polakami we Lwowie, w Mińsku i Witebsku, z więźniami NKWD. Na podwórzu klasztornym w Głębokiem leżały porozrzucane trupy mężczyzn i kobiet. Straszny los wywiezionych... Łzy dzieci z Oszmiany... Ten straszliwy różaniec będzie jeszcze przebierał pomiędzy skrwawionymi palcami «wódz narodów, ojciec pracujących, opiekun proletariatu, słońce ludów, ukochany, ubóstwiany, genialny – Stalin»”.

Co można było począć z sowietyzacją Wilna? Niektórzy nasi inteligenci wpadli na pomysł nie najszczęśliwszy: by ją spolszczyć. W artykule „Kisliakowy” (1949) Józef Mackiewicz opowiada o tym, jak za Sowietów – bez skutku – usiłował spieniężyć karabelę z czasów stanisławowskich. Zaniósł ją do gmachu poratuszowego, w którym urządzano właśnie muzeum sowieckie. Tylko dyrektor nowej placówki był bolszewikiem, personel składał się z byłych endeków, klerykałów, sanacyjnych literatów i dziennikarzy, nawet trafił się autentyczny hrabia. Właśnie pakowali obraz Ruszczyca do skrzyni – pewnie jako przejaw „bywszej” sztuki. Mackiewicz, po nieudanej transakcji, wdał się w rozmowę z prof. Mieczysławem Limanowskim (mesjanistycznym patriotą – jak pisał o nim w innym miejscu – K. M.) o tym, jak ludzie kultury powinni postępować w nowej sytuacji, czym wyraźnie zdenerwował profesora utrzymującego, że na przykład teatr jest, niezależnie od takiej czy innej okupacji, sztuką absolutnie nadrzędną i ponadwymiarową.

„Więc co pan chce! – zaperzył się Limanowski. – Żebym podpalił Pohulankę (miejsce wileńskiego teatru – K. M.).

Nagle wyprysnął za plecami jeden ze znanych aktorów, robiąc rozpaczliwy ruch ręką.

– Cccicho! Profesorze! Na miłość Boską – i wmieszał się do dyskusji. – Moim zdaniem ani tak, ani tak. Po prostu Perzanowska [która została kierownikiem teatru po usunięciu przez bolszewików dyr. Kielanowskiego] świństwo robi, że pakuje na scenę ciągle te moskiewszczyzny i żydowszczyzny. Grajmy rzeczy polskie. Gdy już mamy być komunistami, bądźmy przynajmniej komunistami polskimi, he, he, he...”.

[srodtytul]Szach i mat[/srodtytul]

11 listopada 1940 r., w dniu polskiego święta narodowego, młodzież podążała do szkół jak w każdy inny dzień, „przeważnie jeszcze poubierana w stare, polskie mundurki. »Młody las« zastrajkował, wedle poufnych danych, w liczbie około 5 proc. Z podniesionymi kołnierzami jesionek sunęli nauczyciele.

– Sowiecki pedagog?! Ale co też pan wygaduje! Ja wykładam geografię.

– A ja tylko arytmetykę, zoologię, botanikę czy fizykę. Nauka jest przecie...

– Ale nie w Sowietach.

– Nie trzeba gadać o rzeczach, o których się nie wie, proszę pana. Najważniejsze jest przetrzymać i utrzymać polski stan posiadania. Oto jest zadanie... Zresztą przepraszam – podbiegł dosyć godnym truchcikiem do damy, która, wyjrzawszy z drzwi gabinetu szkolnego, dawała mu ręką znaki:

– Obywatelu profesorze, nastąpiło małe przesunięcie. Dziś godzina konstytucji stalinowskiej będzie od pierwszej do drugiej, więc może obywatel swoją geografię przesunie...

– Ależ doskonale, doskonale, obywatelko dyrektorze...”.

Pod koniec zimy 1941 r., po zwiezieniu śniegu z ulic (a napadało go tamtej zimy mnóstwo), zachodził Józef Mackiewicz do kawiarni Rudnickiego. Za którymś razem podszedł do niego pewien reżyser, który przygotowywał przedstawienie dla nowej scenki (ilość teatrów czy raczej teatrzyków polskich w Wilnie się zwiększyła!).

„– Co pan redaktor będzie się męczył z tym brudnym śniegiem. Ja bym miał dla pana właściwą robotę.

– Mianowicie? – zapytałem, wpatrzony w deskę szachową.

– Wie pan, chodziłoby o to... Żeby z naszych klasyków, no, powiedzmy z jakiegoś Żeromskiego, Orzeszkowej, wybierać pewne ustępy i przerabiać na aktówki. Oczywiście trzeba by dobierać odpowiedni tekst, to znaczy, jak by to powiedzieć: najbardziej takie lewicowe, czerwonawe, słowem, odpowiadające duchowi czasu... Pan mnie rozumie?

– Rozumiem doskonale – odpowiedziałem – ale się nie podejmuję.

Mój partner, pochłonięty całkowicie grą, podchwycił bezmyślnie, jak to bywa przy szachach, ostatnie słowa i zapatrzony w ruch, bębniąc łbem zabranego konia w blat, powtarzał machinalnie:

– Rozumiemy, mistrzu, rozumiemy mistrzuniu, rozumiemy dobrze, rozumiemy... szach!”

Józef Mackiewicz był człowiekiem bez złudzeń – najmniejszych. „... po doświadczeniach bolszewickich, ośmielę się rzucić przypuszczenie, które niewątpliwie wywołać może protest, a nawet zgorszenie – wysuwał obrazoburczą tezę w tekście „Bolszewizm i Watykan” („Wiadomości” 1949, nr 35/36). – Cóż pocznę, skoro dyktuje mi je głębokie przekonanie: gdyby bolszewicy w r. 1941 zarządzili wywiezienie z Wilna Cudownego Obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej... wątpię, by się ktoś ważył protestować, a już tym bardziej nie dopuszczać czynnie do wykonania rozkazu”.

[srodtytul]Królowa Korony Polskiej[/srodtytul]

„Zimą 1940 – po rocznej okupacji bolszewickiej – przejeżdżając saniami po szlaku wileńsko-lidzkim – zdjąłem czapkę przed krzyżem na wprost miasteczka Bieniakonie. Wokół wisiały urzędowe szyldy sowieckie i propagandowe szmaty. Ale krzyż pozostał nienaruszony wraz z napisem: »Boże zbaw Polskę«... Po prostu, sądzę, krzyż do tego stopnia nie zainteresował bolszewików, iż nawet nie zauważyli tego na wskroś »kontrrewolucyjnego« napisu. Z litanii do Matki Boskiej słowa »Królowo Korony Polskiej« kazał wyrzucić dopiero antybolszewicki reżym niemiecki, dawno po opuszczeniu ziem wschodnich przez bolszewików”.

[srodtytul]Rakarze miejscy[/srodtytul]

„W Sowietach istnieje absolutne niewolnictwo przez pozbawienie elementarnych swobód obywatelskich każdego z osobna i wszystkich razem; panuje przygnębienie, rozpacz, głuchy szept i strach – wyliczał Mackiewicz w cytowanym już artykule „Przeżyliśmy upiorną rzeczywistość”. – Ale z góry jest powiedziane, że »wszyscy są szczęśliwi, wolni, uśmiechnięci«. Ba, nie tylko z góry powiedziane: każdy obywatel powinien to powtarzać jak przymusowy pacierz. W pracy i poza pracą, w domu i na ulicy. Bo kto nie jest zadowolony i uśmiechnięty, tego zaproszą do NKWD”.

W czerwcu 1941 r., niemal za pięć dwunasta – przed wybuchem wojny hitlerowsko-sowieckiej, Wilno przeżyło wielką deportację. „Siedząc za szybą kawiarni w centrum miasta było się jakby w loży niepojętego teatru – pisał Józef Mackiewicz w artykule „Łapani jak psy” („Lwów i Wilno” 1947, nr 30). – Ludzie szli tam i siam chodnikiem, a środkiem jezdni przejeżdżały w różnych kierunkach płaskie, na zielono malowane ciężarówki sowieckie, które woziły innych ludzi, tzn. już złapanych. Jechały pod różne, wskazane przez NKGB adresy, zabierały figurujące na liście rodziny czy tylko poszczególnych ich członków, nawracały do innego domu, mijały się nawzajem, znowu jechały”.

„Nikt nie wykrzykiwał, nie molestował głośno, nie protestował, nie odezwał się nawet.

[srodtytul]Co się stało?! Boże, Boże...[/srodtytul]

Niemcy za okupacji surowo zabraniali pozdrawiać Żydów idących ulicą, czy pędzonych na stracenie, a zdarzało się przecie, że ten i ów... Bolszewicy nie skrępowali nikogo absolutnie żadnym przepisem, ani zastraszającym obwieszczeniem. Ale ludzie odwracali głowy, gdy się ich oczy przypadkowo spotykały. Patrzono tylko z daleka, ostrożnie, najchętniej zza cudzego ramienia i szło się czym prędzej ze wzrokiem wbitym w płyty chodnika, ze wstydu? rozpaczy? lęku? – Tymczasem słońce wyszło wysoko ponad dachy, powyciągały mgły przyczajone jeszcze nad Wilenką, a baranki chmur przepędził wiaterek w nieznane pola nieboskłonu, wskutek czego wszystko było teraz bardzo jasne i wyraźne.

Do czego rzecz tę można by porównać? Sama procedura nasuwała analogię z rakarzem miejskim, który wiezie przez miasto złapane psy. Ale nie podobieństwo, tylko kontrast pomiędzy okolicznościami hycla i NKGB stwarzał niezwykłą rzeczywistość.

Przed rokiem 1939 rakarze miejscy nakazane sobie mieli opuszczanie ulic, zanim młodzież nie wysypała do szkół, gdyż los złapanych, biednych zwierząt mógł ją gorszyć. Los ten jednak nie zawsze był najgorszy. Większość psów zachowywano bądź do wykupu, bądź po prostu na sprzedaż. Mimo tego, spóźniony wózek hycla wpadał nieraz w groźne opały. Ludziom po prostu żal było piesków. Łajano też i wygrażano pięściami oprawcom. Zdarzało się rzucić kamieniem, zdarzały się bijatyki. Był zawsze wielki krzyk i lament wokół. Psy z klatki szczekały też hałaśliwie, odpowiadały im szczekaniem psy z ulic i bram.

Teraz było zupełnie inaczej. Deportowanych wieziono zarówno w nocy, jak w biały dzień, na oczach wszystkich. Los ich był jednako przesądzony, straszny. Nikt ich nie mógł ani wykupić, ani odkupić. A przecież byli to ludzie, nie – psy”.

[srodtytul]Po dobroci...[/srodtytul]

Po upadku II Rzeczypospolitej Józef Mackiewicz usiłował, z wszystkimi ograniczeniami, kontynuować to, co robił przed wojną, gdy publikował swoje reportaże i komentarze w „Słowie”. Próbował czynić podobnie pod rządami Litwinów, co w końcu okazało się niewykonalne. Ale szukał formuły, którą mogliby zaakceptować wilnianie, podsuwał im idee pozwalające na przetrwanie w, ciągle przecież, ich mieście.

Okupacja sowiecka położyła kres tym wysiłkom. Zdaniem prof. Włodzimierza Boleckiego pisarz „miał pełną jasność, że wszelkie uczestnictwo w życiu państwowym organizowanym przez okupanta oznacza współpracę w sowietyzacji Polski”.

A okupant, nim przeszedł do zwalczania polskości siłą, próbował po dobroci... tak jak tę dobroć pojmował. A wtedy – raz jeszcze odwołajmy się do „Drogi donikąd” – „przyszło powolne gnicie godności ludzkiej, przyszła jednolita, bez zmian, bez nadziei, wykoszlawiona szaruga bolszewickiej rzeczywistości. Nikogo na razie nie bito, nie kopano, nie strzelano. To wszystko o terrorze – przesada. Po prostu tylko odebrano nagle radość życia i cel życia. A to było gorsze od terroru. Wszystkie plany, kalkulacje polityczne, przyszłość – zginęła wobec ogromu tego nieszczęścia. Pozostała pustka. Wypełnić ją może tylko jeden warunek: Bolszewia rozbita być powinna, zgnieciona, wypalona, unicestwiona raz na zawsze i po wieki wieków. Amen”.

O komunizmie napisano tysiące książek. „Chciałbym tu wskazać na fenomen, moim zdaniem, najbardziej charakterystyczny – napisał Józef Mackiewicz w książce, jednej z tych tysięcy, „Zwycięstwie prowokacji” (1962). – Jest nim odebranie ludzkim słowom ich pierwotnego znaczenia”.

[srodtytul]Straszliwy różaniec[/srodtytul]

Pozostało 98% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy