Postępy pod Douaumont i naciski nękanego przez działa Pétaina następcy tronu przekonały wreszcie Falkenhayna do uderzenia na obu brzegach Mozy. Do walki rzucił on dziewięć nowych dywizji, w tym cztery przybyłe z frontu rosyjskiego. 6 marca, po potężnym przygotowaniu artyleryjskim, uderzenie spada na lewy brzeg rzeki, w okolicach Mort-Homme i wzgórza 304. Atak zamienia się w dziewięciodniowy cykl uderzeń prowadzonych w księżycowym, pokrytym lejami krajobrazie przez spragnionych i chorych żołnierzy. Dzień później z prawego brzegu Mozy wyszło uderzenie na wieś Vaux, która 13 razy przejdzie z rąk do rąk. Po dwóch dniach i nocach Pétain poprosił o posiłki, ale Joffre pozostał nieugięty. „Moje dowództwo bardziej mi szkodzi niż Szwaby” – miał sapnąć wściekły obrońca Verdun. Zaciekłe ataki na prawym brzegu Mozy przyniosły armii niemieckiej tylko zdobycie wyżyny Hardaumont.

Koniec marca był szczególnie ciężki dla Francuzów. Niemcy zrozumieli, że na lewym brzegu droga do Mort-Homme wiedzie przez wzgórze 304, niszczone od tej pory szczególnie zaciekle. 20 marca doborowa bawarska 11. Dywizja toruje sobie drogę miotaczami ognia aż do skraju lasu Avocourt, lecz zaciekła obrona Francuzów nie pozwala jej wystawić zeń nosa. Po 15 dniach walk niemieckie postępy są minimalne, za to straty – ogromne. Jest już jednak za późno na odstąpienie od ofensywy. Rozgłoszony przez propagandę obu państw, rozgrywany na oczach świata „mecz” pod Verdun musi trwać. Jego przerwanie oznacza dla ustępującego klęskę moralną, a dla Niemców również przyznanie się do klęski militarnej.