Budki z piwem jako półprywatna gastronomia miały długą historię. Były własnością MHD lub spółdzielczości Społem i inwalidzkiej. Oddawano je w dzierżawę tzw. ajentom, którzy odgrywali rolę pewnego rodzaju szynkarzy. Stała sobie taka nieduża budka, pomalowana przeważnie na zielono, z drzwiami od tyłu, okienkiem z przodu i przybitym do frontowej ściany pulpitem na zewnątrz. W środku urzędował ajent i wydawał piwko. Początkowo bywało beczkowe na kufle, z czasem wyłącznie butelkowe. Ludzie wracając z roboty, zatrzymywali się przed budką i, oparci łokciami o kontuar, popijali sobie na stojąco. Żadnych sanitariatów nie było, a piwo, jak wiadomo, pędzi, piwosze poszczywali gdzie bądź w pobliżu. Często z tego powodu popadali w konflikty z gliniarnią, która urządzała na szczochów polowania.
Rozprawiano o szkodach, które powoduje istnienie budek z piwem. Koronny argument stanowił margines społeczny, który gromadził się przy budkach.
Margines jak margines, zjawisko trudno rozpoznawalne. Lud ubierał się dość monotonnie, po czapkach z samodziału i siermiężnych jesionkach zapanowała powszechna moda kurtek, płaszczy z ortalionu i berecików z antenkami. Trudno więc było odróżnić marginesowca od proletariusza. Ale co jakiś czas odium spadało na budki z piwem. Istniała postępująca tendencja do ich likwidacji w centrum, żeby nie psuły oblicza miasta. Natomiast pozostawały nietknięte na obrzeżach.
Po budkach z piwem nastała faza następna. Niewątpliwie wyższa. Szaszłykarnie. Zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu budy, baraczki lub po prostu dachy na polach, które nazywały się szaszłykarnie.
Szaszłykarnie albo rożno (nie rożen), bo i taka nazwa występowała przemiennie. Tu już było piwo z konsumpcją. Podawali przypiekane kiełbasy na patykach, bułki. Z czasem menu się wzbogaciło i serwowano szaszłyki, które składały się z nabitych na patyk kawałków boczku, cebuli i kiełbasy. Ajenci pozostali ci sami.