Do czasu kupowałem ją w aptece przy Instytucie Matki i Dziecka, gdzie – szczęśliwym trafem – pracowała matka mojego kolegi. Ale i jej możliwości okazały się niewystarczające, gdy z magazynu dotarła do niej zwięzła informacja: „Wyszło”.
Pomogła jedna kuzynka – lekarka, ogałacając aptekę przyszpitalną w miejscowości, w której pracowała, pomogła druga – przysyłając Prosobee z Kanady, teść uruchomił znajomego w Belgii.
Po „przejściowych” zawirowaniach sojowy specyfik pojawił się znów w polskich aptekach. Dziecko przetrwało, mleka wprawdzie nie trawiło dalej, ale przyswajało coraz więcej pokarmów. Na przykład takie bobofruty. Można było na nie natrafić na ulicy. Nie było szans, by transport tych soczków dotarł do sklepu, zbywano je tak, jak w centrum Warszawy, przy Brackiej – wprost z samochodu. Można było kupić jedną zgrzewkę, nie więcej. Sprzedaż trwała na ogół nie dłużej niż pół godziny i nigdy nie było wiadomo, kiedy i gdzie nastąpi.
Polubiłem w owe dni dzielny naród kubański. Nie dość tego, że przysyłał nam pastewne pomarańcze i grejpfruty, z których dawało się wycisnąć ze dwie łyżeczki soku, to jeszcze od czasu do czasu podrzucał cieszące się zasłużoną sławą, pakowane odwrotnie, filtrem do dołu, papierosy Partagosy i Ligerosy, ponadto występujący w dwóch wersjach – żółtej i białej – likier Habana Club, który miał tę przede wszystkim zaletę, że był pozakartkowy. Pyszności!
W okolicach świąt Bożego Narodzenia zabrakło za to wódki na kartki. To znaczy, brakowało czystej. Ostała się pomarańczówka, potem już tylko Curacao, a w końcu i tego nie było. Bez kartek sprzedawano za to alpagi, po które – przed halą na Koszykach – ustawiały się najdłuższe kolejki, jakie w życiu widziałem. W ogonku przeważały 70-letnie matrony, jak wiadomo, smakoszki.