Sandałki z hebanu

W lutym 1980 roku zostałem ojcem. Córka okazała się dzieckiem bezmlecznym, na szczęście nie bezglutenowym. Ale i tak wesoło nie było. Jadała wyłącznie wysoce obrzydliwą mieszankę nazywającą się Prosobee.

Publikacja: 04.02.2008 10:39

Sandałki z hebanu

Foto: Rzeczpospolita

Do czasu kupowałem ją w aptece przy Instytucie Matki i Dziecka, gdzie – szczęśliwym trafem – pracowała matka mojego kolegi. Ale i jej możliwości okazały się niewystarczające, gdy z magazynu dotarła do niej zwięzła informacja: „Wyszło”.

Pomogła jedna kuzynka – lekarka, ogałacając aptekę przyszpitalną w miejscowości, w której pracowała, pomogła druga – przysyłając Prosobee z Kanady, teść uruchomił znajomego w Belgii.

Po „przejściowych” zawirowaniach sojowy specyfik pojawił się znów w polskich aptekach. Dziecko przetrwało, mleka wprawdzie nie trawiło dalej, ale przyswajało coraz więcej pokarmów. Na przykład takie bobofruty. Można było na nie natrafić na ulicy. Nie było szans, by transport tych soczków dotarł do sklepu, zbywano je tak, jak w centrum Warszawy, przy Brackiej – wprost z samochodu. Można było kupić jedną zgrzewkę, nie więcej. Sprzedaż trwała na ogół nie dłużej niż pół godziny i nigdy nie było wiadomo, kiedy i gdzie nastąpi.

Polubiłem w owe dni dzielny naród kubański. Nie dość tego, że przysyłał nam pastewne pomarańcze i grejpfruty, z których dawało się wycisnąć ze dwie łyżeczki soku, to jeszcze od czasu do czasu podrzucał cieszące się zasłużoną sławą, pakowane odwrotnie, filtrem do dołu, papierosy Partagosy i Ligerosy, ponadto występujący w dwóch wersjach – żółtej i białej – likier Habana Club, który miał tę przede wszystkim zaletę, że był pozakartkowy. Pyszności!

W okolicach świąt Bożego Narodzenia zabrakło za to wódki na kartki. To znaczy, brakowało czystej. Ostała się pomarańczówka, potem już tylko Curacao, a w końcu i tego nie było. Bez kartek sprzedawano za to alpagi, po które – przed halą na Koszykach – ustawiały się najdłuższe kolejki, jakie w życiu widziałem. W ogonku przeważały 70-letnie matrony, jak wiadomo, smakoszki.

Posiadanie stosownej kartki nie przesądzało o zakończonych powodzeniem zakupach. Trzeba było jeszcze trafić na czekoladę, a nie na wyrób czekoladopodobny, na extra mocne, a nie na wietnamski wynalazek wykonany – jak podejrzewano – z ryżu, a nie z tytoniu, na kawę Select, nie na Kolumbijkę.

Erzaców przybywało z dnia na dzień, nawet w kawiarniach zaczęto podawać w miejsce cukru słodzik, czyli bardziej oględnie zwaną sacharynę.

Kiedyś przed sklepem na placu Inwalidów ujrzałem kolejkę, która dawała nadzieję na dokonanie zakupu. – Co dają? – zadałem zwyczajowe pytanie osobie ostatniej w ogonku po nieznane szczęście. – Dżem pomarańczowy. Po dwa słoiki – odpowiedziała wyczerpująco.

Cóż począć, dobre i to. Kupiłem, zapłaciłem. W domu żona jęknęła: – Po coś kupił dżem z dyni? – Z dyni? – zdziwiłem się niepomiernie, wpatrzony poniewczasie w napis „dżem z dyni o smaku pomarańczy”. Nie znaleźliśmy amatorów na to hadztwo, które wylądowało na śmietniku.

Żywiliśmy się jak wszyscy – dzięki przyjaciołom, krewnym, a i dziecko pomagało. Jako bezmleczne uznane zostało za specjalnej troski, w związku z czym rocznemu bobasowi przysługiwały 4 kilogramy mięsa miesięcznie, niemal jak – nie przymierzając – hutnikowi czy górnikowi. Kolega pracujący w Róży Luksemburg podrzucał mi paczki z chabaniną, którą kierownictwo partii i rządu postanowiło zatkać nienasycone gęby klasy robotniczej. Wkrótce surowca i na te paczki zabrakło, ale przez jakiś czas zajadaliśmy się parówkami, zwyczajną i wołowym z kością, w okolicach świątecznych urozmaicanymi o kawałek krakowskiej.

W redakcji „Świata Młodych”, gdzie wylądowałem w końcówce 1980 roku, na Gwiazdkę dzielono karpia. Za pomocą innej redakcji – „Literatury”. Tak mi przynajmniej powiedziano w firmie: że jeśli chcę karpia na święta, to muszę udać się do „Literatury”. Pomyślałem sobie, że Jerzy Putrament, znany rybak, zajął się w te trudne dni dystrybucją najpopularniejszej w Polsce ryby, ale było inaczej. Po prostu na tej samej klatce schodowej, gdzie mieściła się redakcja tygodnika, były również biura Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, i to tam – według sporządzonych list pracowników – wręczano upoważnionym rybę albo dwie.

W późniejszym czasie, gdy reglamentacją objęto niemal wszystko, także i buty kupowało się na bony towarowe. Na wakacjach, po trzygodzinnym sterczeniu pod sklepem z obuwiem, nabyłem dziecku sandałki. Były chyba z hebanu. Córka nigdy ich nie założyła. Pretensje żony zbyłem jednak wzruszeniem ramion. Jakby nie rozumiała podstawowej prawdy psychologicznej, że po długim wyczekiwaniu „po towar” kupuje się cokolwiek, byle nie wyszło na to, że stało się na darmo, i nie wrócić do domu z pustymi rękami.

Człowiek nie dziwił się niczemu. Pozakartkowe słodycze nabywałem w miodosytni, gdzie mniej lub bardziej szlachetne trójniaki zakąszano czekoladopodobnymi „sękaczami”, „blokami” i „waflami” produkcji Handlowej Spółdzielni Inwalidów. Z restauracji zwanej popularnie U Ruskich wychodziło się z otwartymi konserwami sajry i łososia, którymi dokarmialiśmy rodziny. Kelnerka nie mogła podać na stół konserwy nieotworzonej, chowało się więc te zdobyczne trofea do toreb i teczek, uważając, by olej się nie wylał, co zazwyczaj i tak się nie udawało.

Te i podobne bzdury – sprzedaż amerykańskiego sera ze „zrzutów” w kolorze orange, ni to twardego, ni to topionego, odnotowywana była w książeczkach zdrowia dziecka, podobnie jak nabycie masła solonego (!) – wspomina się dziś trochę na wesoło. Czy jednak było mi do śmiechu, gdy „w kolejkę” po kartkowe mięso wychodziłem z domu zimą przed 6 rano? Chociaż... Pamiętam taką „wolną” sobotę, którą na zmianę przestaliśmy z żoną w sklepie mięsnym, by gdzieś około 17 triumfalnie wynieść w siatkach i jakąś kiełbasinę lepszą od zwyczajnej, i nieco przyzwoitego mięsa, a nawet skrawek szynki. Szczęście było przeogromne, bo przecież dla kogoś tam za nami już nie wystarczyło...

Jakiś czas po 13 grudnia 1981 roku z okna domu na rogu Solidarności (wtedy Świerczewskiego) i Okopowej ujrzałem przejazd ciężarówek z napisem „Dary z ZSRR”. Nieco później przejechał inny konwój, który – ot tak sobie – postrzelał do okien i popuszczał gazy. Dzieci w żłobkach i przedszkolach dostały radzieckie konfiety. Były jeszcze gorsze od krajowych cukierków czekoladopodobnych. Jakiej produkcji były wystrzeliwane na postrach naboje gazowe – nie wiem.

Do czasu kupowałem ją w aptece przy Instytucie Matki i Dziecka, gdzie – szczęśliwym trafem – pracowała matka mojego kolegi. Ale i jej możliwości okazały się niewystarczające, gdy z magazynu dotarła do niej zwięzła informacja: „Wyszło”.

Pomogła jedna kuzynka – lekarka, ogałacając aptekę przyszpitalną w miejscowości, w której pracowała, pomogła druga – przysyłając Prosobee z Kanady, teść uruchomił znajomego w Belgii.

Pozostało 93% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem