Punk klei krzyże

Należymy do kręgu, w którym cmentarz znika, kiedy traci swoje walory wizualne. Mnie to nie daje spokoju. Nie wiem, na ile to jest kwestia wychowania czy przywiązania do własnych idei, ale dla mnie to są miejsca sakralne bez względu na to, czy są bardziej czy mniej widoczne - mówi kamieniarz Szymon Modrzejewski.

Publikacja: 09.02.2008 01:12

Punk klei krzyże

Foto: Archiwum Szymona Modrzejewskiego

Rz: Od ponad 20 lat zajmujesz się ratowaniem starych cmentarzy, przydrożnych krzyży i kapliczek w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Skąd pomysł u ciebie, warszawiaka z inteligenckiej rodziny, by, jak to nazywasz, kleić krzyże?

Szymon Modrzejewski

:Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, inteligentem też raczej nie jestem. Nawet nie miałem takiej potrzeby. Jeśli już, to czuję potrzebę, by wyjaśniać, że nie obudziłem się któregoś dnia olśniony i postanowiłem, iż będę się takimi rzeczami zajmował. Ale ludzie wciąż pytają.

Chodziłem po Bieszczadach jak wiele osób i w końcu przyszedł moment, że zaczęło interesować mnie coś, co wydaje mi się istotniejsze. Coś więcej niż tylko wejść na szczyt i zaliczyć kolejne punkty górskiej odznaki. Przestałem chodzić szlakami. To było najprostsze wyjście, by urozmaicić wędrówki. W moim środowisku elementem rywalizacji było – kto dalej powędruje w 24 godziny? Albo dłużej? Najlepiej zimą, bez namiotu... Dziś powiedzielibyśmy, że to takie sporty ekstremalne. Jak przestałem się kręcić po szlakach, to się okazało, że jest mnóstwo czytelnych śladów, tylko trzeba nauczyć się je czytać. I pewnego razu wszedłem na cmentarz, nie mając świadomości, że jestem na cmentarzu.

Jak wchodzimy na cmentarz, to zwykle wiemy, gdzie jesteśmy.

No właśnie. Cmentarze są takimi obszarami, które na ogół są dość jasno i czytelnie wyznaczone. Schodziłem z Połoniny Caryńskiej, a robiłem to wcześniej po wielekroć, nie mając świadomości, że schodząc na samo dno doliny, w której tętniła wieś niemała, przechodzi się obok miejsca, gdzie stała cerkiew i gdzie pochowani są ludzie. Schodziłem trochę obok szlaku i wszedłem w krzaki, las był gęsty, nie bardzo wiedziałem, czy doszedłem tam, gdzie chciałem. Stanąłem więc na kamieniu, żeby się rozejrzeć. Pośliznąłem się, zdarłem niechcący kawałek mchu i zobaczyłem napis... cyrylicą, dało się go odczytać i jasne się stało, że to nagrobek, ktoś tu jest pochowany. Przyznaję, że wprowadziło to niepokój.

I oczyściłeś ten pomnik?

Nie od razu. Zarejestrowałem go, a po chwili okazało się, że nie jest jedyny, że jest ich więcej. Było to miejsce nieczytelne i zarośnięte, wtedy jeszcze granice tego cmentarza nie były dla mnie oczywiste. Ale zacząłem tam przychodzić. Przyciągało mnie miejsce, ten nagrobek. Zresztą to najbardziej niezwykły nagrobek, z jakim się tutaj spotkałem. Człowiek pod nim pochowany zrobił go sam dla siebie za życia. Nie był cechowym kamieniarzem, tylko, jak sądzę, naturszczykiem, samoukiem.

Na czym polega ta niezwykłość?

Większość nagrobków posiada inskrypcję poświęconą osobie, którą upamiętnia. A tam nie dość, że inskrypcja wypełnia lico nagrobka, to jest też na jego bokach i z tyłu. Jak na wiejski, bojkowski grób jest bardzo rozbudowana. Bo zwykle wyryte jest: tutaj leży ten i ten, pokój jego duszy, data śmierci, czasami urodzin. A Hryć Buchwak, który jest tam pochowany, w inskrypcji poza wyznaniem wiary pisze też do żony i dzieci, że oddaje się we władanie Boga i by się nie martwili, bo na pewno wszystko będzie w porządku. I że ich także oddaje opiece boskiej. Rzadko spotyka się tak rozbudowane inskrypcje.

I to był punkt zwrotny?

Tak. Ktoś mógłby powiedzieć, że to był rodzaj objawienia. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy z tego, że przestrzeń, która dla mnie była pustką, jest nią tylko pozornie i od bardzo niedawna. Ale też poza cmentarzem nie zostało z tamtej miejscowości prawie nic. Jest miejsce po cerkwi, dwie, trzy piwnice i bezcenny cmentarz. Wiele lat później odsłonięto podmurówkę dworu i karczmy. I koniec. Ta gmina była jedną z najliczniej zaludnionych w przedwojennej Polsce, zamieszkana przez Bojków, Rusinów czy górali karpackich, jak kto woli. Zostali wysiedleni, część na tereny sowieckiej Ukrainy, część potem w ramach akcji „Wisła”. W 1947 roku zrobiło się tu pusto.

Zacząłem szukać tego, co dawałoby obraz tamtej rzeczywistości, ocalałych okruchów. A ocalał kamień. I nie jest to tylko materialny ślad, ale i duchowy. Mnóstwo mówi o różnych aspektach życia tych ludzi. Cmentarze cum tacent clamant (milcząc wołają), trzeba tylko to wołanie usłyszeć. Myślę też, że to ogromna satysfakcja dla ludzi, gdy przychodzą i widzą krzyż zwalony, potłuczony na kilkanaście kawałków, a później się okazuje, że naprawienie go nie jest takie trudne. Gdy czasem pokazuję zdjęcia tego, co naprawialiśmy, ludzie robią wielkie oczy, bo trudno im jest sobie wyobrazić, że coś tak zniszczonego można uratować.

Jaki był najstarszy nagrobek, który naprawiałeś?

Najstarszy, którym się zajmowaliśmy, i w ogóle najstarszy w Bieszczadach polskich nagrobek na wiejskim cmentarzu, to XVII-wieczna piaskowcowa płyta z Chmiela, gdzie jest pochowana kobieta o trudnym do ustalenia nazwisku. To jest najprawdopodobniej 1644 rok. My ten nagrobek tylko oczyściliśmy, podnieśliśmy nieco ponad poziom ziemi. Prawdopodobnie był kiedyś ulokowany w cerkwi, tak wynika z przekazów, ale nie ma pewności. Natomiast jest pewne, że leżąc w takiej pozycji, w jakiej go zastaliśmy, był narażony na zniszczenie inskrypcji, bo leżał niemal poziomo i zatrzymywała się na nim woda. Inskrypcja nie była już tak czytelna jak np. 20 lat temu.

Koniec XVIII w. to był czas, kiedy zaczęto wyprowadzać cmentarze poza okolicę świątyń. Nie wiem do końca, jak to było w całej Europie, ale na pewno w Galicji zostało to zarządzone wcześniej niż np. w Paryżu. I wtedy też pojawiła się ochota do indywidualizowania pochówków i ich oznaczania. Zdecydowany boom na nagrobki – nie chodzi tylko o Bieszczady, ale o całą Polskę i Europę – to tak naprawdę połowa XIX wieku i później. Tylko trzeba pamiętać, że dla mieszkańców wsi były to bardzo kosztowne rzeczy. Są takie miejscowości jak Wisłok, gdzie przed II wojną światową mieszkało ponad 3,5 tys. mieszkańców. I na dwóch cmentarzach, które tam funkcjonowały, jest 30 nagrobków, które powstały w ciągu pół wieku. To dowodzi, jak niewiele osób stać było na nagrobek. Gdzieś wyczytałem, że – mówię o Bojkowszczyźnie, o Bieszczadach szeroko pojętych – wart był parę wołów, a to był majątek.

Gdy zająłeś się cmentarzami w Bieszczadach, to w pierwszych latach mówiłeś: ludzie patrzą i mają mnie za wariata.

Tak to wyglądało. Przyznaję, że jak zapaliłem się do tego, to w ogóle niespecjalnie reagowałem, na to, kto, co mówi. Podejrzewano mnie o to, że chodzę tam i wykopuję jakieś rzekome skarby, że mam jakąś wiedzę tajemną i o coś dziwnego, a mrocznego chodzi mi zapewne. Zresztą później, jak zaczęły się obozy Magurycza, wielokrotnie podejrzewano nas, że jesteśmy nasłani i szukamy skarbów, bo Ukraińcy na pewno coś tam zakopali. To świadczy przede wszystkim o tym, że ci, którzy nas o to podejrzewali, posiadali marną wiedzę na temat terenu, bo to wprawdzie były niegdyś gęsto zaludnione tereny, ale i bardzo biedne.

Żyjemy w kręgu kulturowym, w którym cmentarz jest postrzegany jako miejsce groźne, straszne, smutne, niebezpieczne. I obcowanie z nim, jakaś specjalna atencja dla takich miejsc, rodzi niepokój w ludziach. Nawet w turystach wędrujących z plecakami. Teraz jest ich coraz mniej, ale nawet wśród nich wiedza o tym, po czym się poruszają, bywa znikoma. Choć myślę, że większość musiała o coś zahaczać wzrokiem, co budziło jakieś skojarzenia, niepokój. Jak się idzie przez dolinę, w której była wieś, i widzimy drzewa owocowe, które tworzą jakiś porządek, no to widać, że to sad. Dla mnie po pewnym czasie przestało być problemem rozpoznanie miejsca, w którym stała cerkiew. Nawet jeżeli nie miałem mapy sprzed wojny, to wyraźnie to miejsce wskazywałem. I czułem, że czytam tę pustkę.

Skąd ta potrzeba oznaczania, przywracania krzyży, kapliczek, nagrobków?

Należymy do kręgu, w którym cmentarz znika, kiedy traci swoje walory wizualne. Mnie to nie daje spokoju. Nie wiem, na ile to jest kwestia wychowania czy przywiązania do własnych idei, ale dla mnie to są miejsca sakralne bez względu na to, czy są bardziej czy mniej widoczne. Nie widzę powodu, żeby je desakralizować, zwłaszcza gdy są to jedyne ślady po wsi, po ich mieszkańcach.

Suma tych znaków, te krzyże przydrożne, fundamenty cerkwi, cmentarze wyznaczają obszar dawnego świata, bez którego tego dzisiejszego by nie było. Krzyż stawiano często na początku wsi. A pańszczyźniany, na pamiątkę zniesienia pańszczyzny, gdzieś na końcu wsi. Jest to część krajobrazu kulturowego.

Jak się nauczyłeś tej pracy?

Pojechałem na pierwszy obóz zorganizowany przez Stanisława Krycińskiego, to on wymyślił, żeby cmentarze remontować społecznie. Dostałem młotek, dłuta, kamień. Trochę uporu i się okazuje, że to można poskładać, posklejać, wypionować. Ale bywa, że ludzie mówią po naszej wizycie – ten cmentarz to był taki fajny, zarośnięty, takie romantyczne ruiny. To jest zły trop, marny punkt widzenia – chcemy, żeby ktoś po nas też miał szansę coś zobaczyć.

Czy teraz też natykasz się na przykłady dewastacji? Tej współczesnej?

W Krakowie na cmentarzu podgórskim jest kilkadziesiąt poważnie zdewastowanych nagrobków. Z gwiazdami Dawida wymalowanymi farbą albo z poprzewracanymi krzyżami. Nie rozumiem, jak tak bogate miasto nie jest w stanie tego naprawić. Mamy swoje plany, ale może tam wpadniemy na chwilę, dla przykładu. Tu w górach ostatni znany mi wypadek to dewastacja nagrobków na cmentarzu greckokatolickim w Szklarach, nieistniejącej wsi na południe od Rymanowa. To był 1993 albo 1994 rok, panowie przejechali ciągnikiem gąsienicowym po nielicznych zachowanych nagrobkach na cmentarzu cerkiewnym. Z rozmów wynikało, że im wygodnie było akurat tędy jechać.

Ratujecie głównie cmentarze greckokatolickie.

Dlatego, że tutaj, w Beskidzie Niskim, stanowią większość, w ogóle Karpaty to główne miejsce naszych działań. W Bieszczady regularnie wracamy. U stóp wododziału Karpat większość cmentarzy wyremontowaliśmy. Ale bywa, że ktoś się dziwi, że myśmy w ogóle coś tam kiedyś robili. Bo cmentarze zarastają. Nie jesteśmy w stanie blisko setki cmentarzy, którymi się zajmowaliśmy, odwiedzać i odkrzaczać regularnie, ale nagrobki stoją, a nie leżą.

A miejscowe władze lokalne tego nie robią?

Gdy chodzi o miejsca, gdzie nic już nie istnieje poza cmentarzem, to w optyce władz lokalnych są one rejonem abstrakcji. Jeszcze u siebie, gdzieś obok sklepu czy urzędu, to bywa, że zadbają. Ale na odludziu, w pustej dolinie? Jest trochę takich miejsc, gdzie udało nam się ludzi może nie tyle zarazić ideą samego utrzymywania tych miejsc, ile nakłonić do zadbania, by miały jakiś czytelny charakter, także po to, by nie były bezczeszczone.

Może jest tak, że gdy nie ma potomków ludzi, którzy leżą na tych cmentarzach, to one są martwe? Może trzeba pozwolić im umrzeć?

W to, że zawsze gdzieś są jacyś potomkowie, nie wątpię. Nawet jak się patrzy na Żydów polskich, to się okazuje, że jednak ciągle można odnaleźć ludzi mniej lub bardziej bezpośrednio związanych z bardzo małymi miejscowościami. Cmentarze pełne są ludzi, bez których świat nie mógłby istnieć. Ten, który zastajemy w takiej czy innej formie, był przez nich współtworzony. I to jest fajne, to mi się podoba, i nie widzę powodu, żeby o tym zapominać i przestać dbać o ich, nasze miejsca. W Smolniku nad Sanem, a właściwie w miejscu, w którym był kiedyś Smolnik, widać jeszcze ślad starej drogi, pola, na których stały domy, a które zaorano, by nie było śladu domostw ani drzew owocowych, studni, piwnic. Cerkiew na grzbiecie zbocza wygląda kosmicznie, nic wokół niej nie ma. Prócz cmentarza, na którym jest parę nagrobków. Przyjeżdżaliśmy tam przez kilka lat kleić nagrobek rozwarstwiony, co było skutkiem przewrócenia go, na 250 kawałków. W 1995 roku nagle pojawił się tam na cmentarzu jakiś człowiek. Dość dziwnie ubrany – rzucało się w oczy, że nie jest tutejszy. Bez trudu można było dojrzeć w nim potomka wysiedlonych. Ten człowiek popatrzył na nas. Nic nie powiedział. I odszedł. W którymś momencie zaciekawiony jego nieobecnością oderwałem się od pracy i idę. Patrzę, a on klęczy przed cerkwią i płacze. Nie umiem się zachować jak dziennikarz. Ja tego człowieka nie tknąłem, o nic nie zapytałem. Po prostu poszedłem do pracy. Co miałem innego zrobić? Pogłaskać go? Odpowiedź na pytanie o sens naszej pracy była i wtedy, i teraz dla mnie oczywista.

Potem udało mi się z nim porozmawiać. Przyjechał z Ukrainy po prawie 50 latach. Był w szoku. Przyjeżdżając, nie spodziewał się, że będzie tak samo, ale nie spodziewał się też, że nie ma nic. Był też zdziwiony naszą obecnością. Powiedział, że bardzo dziękuje i tyle.

Naprawiacie groby polskie, rusińskie, żydowskie. Czasami można, w kontekście tego, co robisz, usłyszeć albo przeczytać zdania o spłacaniu długu. Że przyjechałeś tutaj, żeby odkupić nasze winy wobec innych narodów. Jak na to reagujesz?

Źle. Wysypką. To nie było tak, że któregoś dnia coś mnie olśniło i powiedziało mi – zrób to, bo to dobrze wpłynie na stosunki polsko-ukraińskie, polsko-rusińskie, polsko-łemkowskie, polsko-żydowskie, polsko-ewangelickie, polsko-tatarskie. Kiedy zacząłem się tym zajmować, w ogóle miałem blade pojęcie o tym, jak bardzo to są nabrzmiałe historie, jak bardzo obciążone są dziesiątkami koszmarnych wydarzeń i stereotypów. Każdy z nas jest na swój sposób jedyny. W tym sensie jesteśmy różni i tworzymy różnorodność. Były i myślę, że są na świecie takie miejsca, gdzie ludzie różnych kultur i różnych religii jakoś mogą ze sobą współżyć, współistnieć. Przywracanie pamięci o tym nie jest spłacaniem długu, tylko uświadamianiem, że to możliwe.

Od ponad 20 lat organizujesz obozy dla chętnych, którzy tak jak ty, całkowicie, społecznie remontują cmentarze.

Muszę przyznać, że z takim ustawowym wolontariatem to raczej mamy mało wspólnego, bo u nas pracuje się od świtu do nocy. Jak trzeba, to nawet do rana. I ludzie jakoś dają radę. To dowodzi, że jak im zaszczepić ideę, to się okazuje, że to wcale nie jest trudne. I że naprawdę są w stanie dużo poświęcić, żeby skleić ten czy inny krzyż, macewę czy inny nagrobek, czyjkolwiek on jest. Czy pracować w padającym śniegu, czy jeść marchewkę przez tydzień, bo nie ma pieniędzy na jedzenie.

Jacy ludzie przyjeżdżają najczęściej na obozy Magurycza?

Na początku to byli głównie ludzie na przełomie liceum i studiów albo początkujący studenci. Teraz to się trochę zmieniło. To w większości są osoby na studiach, zbliżające się ku ich końcowi, i osoby trzydziestoparoletnie, i starsze. Jeden chłopak, dyrektor w dużej międzynarodowej firmie, przyjeżdża regularnie. Bierze urlop specjalnie po to, żeby przyjechać do nas i pracować. Ludzie są tak różni jak te cmentarze.

Ty też się wyróżniasz. Jesteś punkiem z irokezem na głowie i dłutem w ręku. To może szokować.

No tak, wiedziałem, że nie może się obejść bez tego wątku. Że punkowiec, że to i tamto, i w ogóle nie wiadomo co. Ale jak ktoś coś wie o ruchu punkowym, to znajdzie związek, zbieżność bez trudu. Te cmentarze, nagrobki, które naprawiamy, to margines traktowany jak śmieci historii, niedostrzegane i wyrzucane poza nawias. Ruch punkowy gromadził ludzi w jakimś sensie wykluczonych, pozostających poza głównym nurtem społecznym, tak jak te cmentarze pozostają wykluczone. No więc oswajamy te cmentarze, chcemy, żeby były żywe, żeby je rozumiano, to takie kamieniarstwo w służbie hermeneutyki.

A czy Łemkowie, Bojkowie, którzy tu zostali, wrócili, mieszkają teraz, wspierają to, co robicie? Doceniają, co robicie dla nich?

I tu jest właśnie błąd logiczny. Tak naprawdę nie robimy tego dla nich – chociaż mam nadzieję, że cieszy ich to – tylko dlatego, że uważamy, iż to jest sensowne. Nie należy spodziewać się po żadnej mniejszości ani większości, że będzie się zajmować szczególnie dziedzictwem kulturowym, nawet kiedy pojawia się możliwość wynarodowienia. Chodzi mi o to, że jeśli społeczność traci jakieś cechy, które świadczą o tym, że stanowią wspólnotę, to nie będzie mieć jakiegoś specjalnego ciśnienia, żeby o to swoje dziedzictwo kulturowe dbać. Dla nich teraz ważniejsze jest, żeby kupić nową lodówkę czy plazmę, niż to, żeby zadbać o krzyż przydrożny czy jakiś stary nagrobek rodziny, której już dawno nie ma. I tak naprawdę to dla nich jest niezręczna sytuacja, że tu obcy ktoś, z zewnątrz, nie autochton, zajmuje się ich sprawami i to w momencie, kiedy oni się tymi sprawami nie zajmują wcale lub tylko sporadycznie. Tyle że uważam, iż to także moja sprawa.

Twój sąsiad mówi, że to musi drażnić. Przyjechał Lach z grzebieniem na głowie i naprawia łemkowskie krzyże.

Nie do końca tak jest, ale faktem jest, że absolutnie nie wierzą w to, iż robimy to społecznie, zdecydowana większość ludzi podejrzewa albo jest przekonana, że na tym zarabiam. Są takie miejsca, gdzie się do nas przekonali, nawet są gotowi do pomocy, zaakceptowali nasze istnienie. Trzeba tylko przyjeżdżać na dwa, cztery tygodnie rok po roku. To metoda małych kroków. Powoli konstruujemy rzeczywistość, a nie ona nas.

Jeżeli liczysz to, co zrobiłeś, to liczysz cmentarze, krzyże czy groby?

Chcesz trochę statystyki? Wchodzimy w 22. rok działalności tego przedsięwzięcia i on zacznie się wystawą w Gorlicach pokazującą, co robimy. W ciągu 21 lat byliśmy w 80 miejscowościach, w których remontowaliśmy prawie 100 różnych cmentarzy. Rok temu oficjalnie zarejestrowaliśmy stowarzyszenie Magurycz. Zaraz potem dostaliśmy cztery nagrody za to, co robimy. Miłe te nagrody, ale nie w tym rzecz.

No dobrze, była statystyka, pomówmy jeszcze o mistyce. Chcę zapytać, czy przodkowie, ci z tamtej strony…

Dają znaki?

Tak. Bo im się podoba to, co robisz, albo chcą powiedzieć, patrz coś narobił, popraw.

Były takie przygody. Zawsze można powiedzieć, że da się je na milion sposobów wytłumaczyć, ale… Na cmentarzu w Berehach, tam, gdzie to wszystko się dla mnie zaczęło, kilka lat później pracowaliśmy. Była strasznie podła pogoda, lało, wiało. Mamy zwyczaj, że na koniec pracy zapalamy świece czy znicze. Tym razem zapaliliśmy dwie czy trzy świeczki wcześniej, ale one gasły co chwila, bo padało. Przechodząc, po raz kolejny zapaliłem te świeczki. Wróciłem do swojej pracy, w którymś momencie zerknąłem na nie odruchowo i one zgasły. Robiłem dalej swoje, nagle odwróciłem się… a one się paliły.

Rozejrzałem się, bo może któryś z nas przechodził i je zapalił, ale nie, wszyscy na swoich miejscach. Przyznam, że się nie zastanawiałem, czy to możliwe, czy nie, tylko wydało mi się to rodzajem pozytywnego znaku. Ale opowiem o znaku od żywych. Na tym samym cmentarzu kilka lat wcześniej widziałem niemal co dzień staruszka wypasającego owce. Nie wiem, jak miał na imię, nazywali go dziadek Kapes. To już był czas, w którym obszar tego cmentarza był mi dokładnie znany. A dziadek był małomówny, przynajmniej w stosunku do mnie. Milcząc, przemierzał ścieżkę obok cmentarza. Któregoś dnia na tej ścieżce zastałem oparty o drzewo krzyż, żelazny, kuty. Charakterystyczny krzyż, który bez wątpienia wieńczył którąś z kopuł cerkwi. Zdziwiłem się, przechodziłem tyle razy, a nie było go tu. Wziąłem ten krzyż. Bałem się, że ktoś go zabierze. Jest to przykład rzadkiego w tej chwili kowalstwa i jest bezcenny, i po prostu niezwykły.

A po latach miałem wyrzuty, że może powinienem na tej ścieżce go zostawić. Wiele lat później, już po śmierci dziadka Kapesa, idę o wschodzie słońca po połoninie nad Berehami i spotykam tam jego wnuka, Adama. Dość rzadkie spotkanie zważywszy porę.

Powiedział, że coś dla mnie ma. Przychodzę do niego, a on przynosi krzyż. Do pary, do tamtego. Ludzie do tych rzeczy mają różny stosunek. Dla mnie te nagrobki, krzyże przydrożne są bezcenne. Warte więcej niż dzieła Michała Anioła czy Rodina. I patrzę na ten krzyż, a Adam mówi: dziadek kazał ci to dać. Zrozumiałem, że dziadek Kapes uważał mnie za osobę stosowną, żeby jej te krzyże z nieistniejącej cerkwi przekazać. Okazuje się nagle, że on obserwował te starania, przyglądał się temu, co robię. Tych dwóch krzyży nie oddam. Rozumiem, że oba pochodzą z cerkwi w Berehach. Chciałbym wiedzieć, jak wyglądała. Nie znalazłem do tej pory żadnego jej zdjęcia, żadnego wiarygodnego opisu. Szukam.

Rz: Od ponad 20 lat zajmujesz się ratowaniem starych cmentarzy, przydrożnych krzyży i kapliczek w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Skąd pomysł u ciebie, warszawiaka z inteligenckiej rodziny, by, jak to nazywasz, kleić krzyże?

Szymon Modrzejewski

Pozostało 99% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy