Potem udało mi się z nim porozmawiać. Przyjechał z Ukrainy po prawie 50 latach. Był w szoku. Przyjeżdżając, nie spodziewał się, że będzie tak samo, ale nie spodziewał się też, że nie ma nic. Był też zdziwiony naszą obecnością. Powiedział, że bardzo dziękuje i tyle.
Naprawiacie groby polskie, rusińskie, żydowskie. Czasami można, w kontekście tego, co robisz, usłyszeć albo przeczytać zdania o spłacaniu długu. Że przyjechałeś tutaj, żeby odkupić nasze winy wobec innych narodów. Jak na to reagujesz?
Źle. Wysypką. To nie było tak, że któregoś dnia coś mnie olśniło i powiedziało mi – zrób to, bo to dobrze wpłynie na stosunki polsko-ukraińskie, polsko-rusińskie, polsko-łemkowskie, polsko-żydowskie, polsko-ewangelickie, polsko-tatarskie. Kiedy zacząłem się tym zajmować, w ogóle miałem blade pojęcie o tym, jak bardzo to są nabrzmiałe historie, jak bardzo obciążone są dziesiątkami koszmarnych wydarzeń i stereotypów. Każdy z nas jest na swój sposób jedyny. W tym sensie jesteśmy różni i tworzymy różnorodność. Były i myślę, że są na świecie takie miejsca, gdzie ludzie różnych kultur i różnych religii jakoś mogą ze sobą współżyć, współistnieć. Przywracanie pamięci o tym nie jest spłacaniem długu, tylko uświadamianiem, że to możliwe.
Od ponad 20 lat organizujesz obozy dla chętnych, którzy tak jak ty, całkowicie, społecznie remontują cmentarze.
Muszę przyznać, że z takim ustawowym wolontariatem to raczej mamy mało wspólnego, bo u nas pracuje się od świtu do nocy. Jak trzeba, to nawet do rana. I ludzie jakoś dają radę. To dowodzi, że jak im zaszczepić ideę, to się okazuje, że to wcale nie jest trudne. I że naprawdę są w stanie dużo poświęcić, żeby skleić ten czy inny krzyż, macewę czy inny nagrobek, czyjkolwiek on jest. Czy pracować w padającym śniegu, czy jeść marchewkę przez tydzień, bo nie ma pieniędzy na jedzenie.
Jacy ludzie przyjeżdżają najczęściej na obozy Magurycza?
Na początku to byli głównie ludzie na przełomie liceum i studiów albo początkujący studenci. Teraz to się trochę zmieniło. To w większości są osoby na studiach, zbliżające się ku ich końcowi, i osoby trzydziestoparoletnie, i starsze. Jeden chłopak, dyrektor w dużej międzynarodowej firmie, przyjeżdża regularnie. Bierze urlop specjalnie po to, żeby przyjechać do nas i pracować. Ludzie są tak różni jak te cmentarze.
Ty też się wyróżniasz. Jesteś punkiem z irokezem na głowie i dłutem w ręku. To może szokować.
No tak, wiedziałem, że nie może się obejść bez tego wątku. Że punkowiec, że to i tamto, i w ogóle nie wiadomo co. Ale jak ktoś coś wie o ruchu punkowym, to znajdzie związek, zbieżność bez trudu. Te cmentarze, nagrobki, które naprawiamy, to margines traktowany jak śmieci historii, niedostrzegane i wyrzucane poza nawias. Ruch punkowy gromadził ludzi w jakimś sensie wykluczonych, pozostających poza głównym nurtem społecznym, tak jak te cmentarze pozostają wykluczone. No więc oswajamy te cmentarze, chcemy, żeby były żywe, żeby je rozumiano, to takie kamieniarstwo w służbie hermeneutyki.
A czy Łemkowie, Bojkowie, którzy tu zostali, wrócili, mieszkają teraz, wspierają to, co robicie? Doceniają, co robicie dla nich?
I tu jest właśnie błąd logiczny. Tak naprawdę nie robimy tego dla nich – chociaż mam nadzieję, że cieszy ich to – tylko dlatego, że uważamy, iż to jest sensowne. Nie należy spodziewać się po żadnej mniejszości ani większości, że będzie się zajmować szczególnie dziedzictwem kulturowym, nawet kiedy pojawia się możliwość wynarodowienia. Chodzi mi o to, że jeśli społeczność traci jakieś cechy, które świadczą o tym, że stanowią wspólnotę, to nie będzie mieć jakiegoś specjalnego ciśnienia, żeby o to swoje dziedzictwo kulturowe dbać. Dla nich teraz ważniejsze jest, żeby kupić nową lodówkę czy plazmę, niż to, żeby zadbać o krzyż przydrożny czy jakiś stary nagrobek rodziny, której już dawno nie ma. I tak naprawdę to dla nich jest niezręczna sytuacja, że tu obcy ktoś, z zewnątrz, nie autochton, zajmuje się ich sprawami i to w momencie, kiedy oni się tymi sprawami nie zajmują wcale lub tylko sporadycznie. Tyle że uważam, iż to także moja sprawa.
Twój sąsiad mówi, że to musi drażnić. Przyjechał Lach z grzebieniem na głowie i naprawia łemkowskie krzyże.
Nie do końca tak jest, ale faktem jest, że absolutnie nie wierzą w to, iż robimy to społecznie, zdecydowana większość ludzi podejrzewa albo jest przekonana, że na tym zarabiam. Są takie miejsca, gdzie się do nas przekonali, nawet są gotowi do pomocy, zaakceptowali nasze istnienie. Trzeba tylko przyjeżdżać na dwa, cztery tygodnie rok po roku. To metoda małych kroków. Powoli konstruujemy rzeczywistość, a nie ona nas.
Jeżeli liczysz to, co zrobiłeś, to liczysz cmentarze, krzyże czy groby?
Chcesz trochę statystyki? Wchodzimy w 22. rok działalności tego przedsięwzięcia i on zacznie się wystawą w Gorlicach pokazującą, co robimy. W ciągu 21 lat byliśmy w 80 miejscowościach, w których remontowaliśmy prawie 100 różnych cmentarzy. Rok temu oficjalnie zarejestrowaliśmy stowarzyszenie Magurycz. Zaraz potem dostaliśmy cztery nagrody za to, co robimy. Miłe te nagrody, ale nie w tym rzecz.
No dobrze, była statystyka, pomówmy jeszcze o mistyce. Chcę zapytać, czy przodkowie, ci z tamtej strony…
Dają znaki?
Tak. Bo im się podoba to, co robisz, albo chcą powiedzieć, patrz coś narobił, popraw.
Były takie przygody. Zawsze można powiedzieć, że da się je na milion sposobów wytłumaczyć, ale… Na cmentarzu w Berehach, tam, gdzie to wszystko się dla mnie zaczęło, kilka lat później pracowaliśmy. Była strasznie podła pogoda, lało, wiało. Mamy zwyczaj, że na koniec pracy zapalamy świece czy znicze. Tym razem zapaliliśmy dwie czy trzy świeczki wcześniej, ale one gasły co chwila, bo padało. Przechodząc, po raz kolejny zapaliłem te świeczki. Wróciłem do swojej pracy, w którymś momencie zerknąłem na nie odruchowo i one zgasły. Robiłem dalej swoje, nagle odwróciłem się… a one się paliły.
Rozejrzałem się, bo może któryś z nas przechodził i je zapalił, ale nie, wszyscy na swoich miejscach. Przyznam, że się nie zastanawiałem, czy to możliwe, czy nie, tylko wydało mi się to rodzajem pozytywnego znaku. Ale opowiem o znaku od żywych. Na tym samym cmentarzu kilka lat wcześniej widziałem niemal co dzień staruszka wypasającego owce. Nie wiem, jak miał na imię, nazywali go dziadek Kapes. To już był czas, w którym obszar tego cmentarza był mi dokładnie znany. A dziadek był małomówny, przynajmniej w stosunku do mnie. Milcząc, przemierzał ścieżkę obok cmentarza. Któregoś dnia na tej ścieżce zastałem oparty o drzewo krzyż, żelazny, kuty. Charakterystyczny krzyż, który bez wątpienia wieńczył którąś z kopuł cerkwi. Zdziwiłem się, przechodziłem tyle razy, a nie było go tu. Wziąłem ten krzyż. Bałem się, że ktoś go zabierze. Jest to przykład rzadkiego w tej chwili kowalstwa i jest bezcenny, i po prostu niezwykły.
A po latach miałem wyrzuty, że może powinienem na tej ścieżce go zostawić. Wiele lat później, już po śmierci dziadka Kapesa, idę o wschodzie słońca po połoninie nad Berehami i spotykam tam jego wnuka, Adama. Dość rzadkie spotkanie zważywszy porę.
Powiedział, że coś dla mnie ma. Przychodzę do niego, a on przynosi krzyż. Do pary, do tamtego. Ludzie do tych rzeczy mają różny stosunek. Dla mnie te nagrobki, krzyże przydrożne są bezcenne. Warte więcej niż dzieła Michała Anioła czy Rodina. I patrzę na ten krzyż, a Adam mówi: dziadek kazał ci to dać. Zrozumiałem, że dziadek Kapes uważał mnie za osobę stosowną, żeby jej te krzyże z nieistniejącej cerkwi przekazać. Okazuje się nagle, że on obserwował te starania, przyglądał się temu, co robię. Tych dwóch krzyży nie oddam. Rozumiem, że oba pochodzą z cerkwi w Berehach. Chciałbym wiedzieć, jak wyglądała. Nie znalazłem do tej pory żadnego jej zdjęcia, żadnego wiarygodnego opisu. Szukam.