Z publikowanego dziś szkicu dr. Jerzego Rohozińskiego, opisującego dokonania arabskich medyków i uczonych, wynika, że książki Jürgena Thordwalda o dziejach chirurgii europejskiej, po które sięga co drugi licealista, nie tylko z klasy biologiczno-chemicznej, najwyraźniej powinny traktować o czasach wcześniejszych niż piękny wiek dziewiętnasty: pierwsze myśli o antyseptyce to nie Semmelweis i Lister, pierwsze próby znieczulania podczas operacji – to nie pionierskie Stany Zjednoczone, no i z całą pewnością niepotrzebnie puszymy się w Europie na myśl o usuwaniu tarczycy: najwyraźniej przed Berlinem i Kopenhagą praktykowano to – albo przynajmniej myślano o tym – w Kordobie i w Bagdadzie.

Mniejsza zresztą przez chwilę o wyliczankę dokonań medycznych, bo odkryć takich bywa wiele – co i raz wykopaliska i ryciny dowodzą, że tu amputowano z niezwykłą wprost zgrabnością, tam sporządzano dobroczynne lewatywy, i chyba już tylko tomografii nie doszukuje się u starożytnych nikt prócz Dänikena i paru jemu podobnych. Autorowi tekstu o Al Razim zdaje się jednak towarzyszyć zdumienie, które w pełni podzielam: skoro tak świetnie zaczynała się cywilizacja Półksiężyca, to czemu w pewnym momencie zwolniła tempo? Czemu – póki co – nie kalifat Londinium, a – przez kilka przynajmniej pokoleń – „brzemię białego człowieka” i korkowy kask?

Wielkie pytania. Po części udziela pewnie na nie odpowiedzi siostrzana seria dodatków „Rzeczpospolitej”, traktująca o przewagach orężnych, o fortelach, strategiach i fortunie żołnierskiej. Pisząc o odkryciach, warto jednak raczej zastanowić się przez chwilę nad cywilizacjami, które nie za sprawą porażek i oblężeń – a nawet, strach pomyśleć, może właśnie za sprawą ich braku? – rozleniwiły się jakoś, zapatrzyły we własny pępek, zaprzestały starań. Mając w ręku wynalazek rewolucjonizujący świat, traktowały go jako kosztowną i niepraktyczną zabawkę, niczym opisywani przed tygodniem nowożytni Chińczycy, u których od zegarów wodnych aż furczało, przecież nie zaczęły one nadawać rytmu życiu. Czy nie tak stało się po części również z kalifatem kordobańskim i uczonymi doby Abbasydów? Czemu wiedzę i intuicję Al Raziego rozwijali raczej Roger z Salerno, uczony anatom doktor Tulp, a potem - bohaterowie Thordwalda niż medycy kolejnych sułtanatów?

Nie od dziś zadają sobie Europejczycy to pytanie, być może lepiej niż inni czując, że niewczesna senność dopaść może naprawdę każdego. Edward Gibbon tak się tym trapił, że przez lat piętnaście pisał „Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego”, który już jego współcześni pod koniec XVIII wieku często odczytywali bynajmniej nie jak fresk historyczny, ale jak powieść z kluczem. Nie był w swych obawach osamotniony: jedni, jak Tomasz Mann, przestrzegali przed zmierzchem przedsiębiorczych ongiś krwistych rodów hanzeatyckich kup-ców, inni, jak stary dobry Wells (i pomyśleć, że tylu ma go za optymistę!) w „Wehikule czasu” raczyli nas widokiem porastającego lianami Londynu, po którym jak elfy pląsają pozbawieni trosk i pamięci Elojowie – dopóki nie schrupią ich ze smakiem zastępy Morloków.

Nie są te troski odległe i nam, gdy zerkamy na swych współczesnych, zdrętwiałych przed telewizorem lub X-boksem bądź ochoczo wcielających się w kolejne awatary w wirtualnych światach. O rozleniwienie i acedię nietrudno. Zanim jednak całkiem upadniemy z tej racji na duchu, możemy pocieszyć się, że przyszłym, żywszym ludom pozostaną po nas przecież woda utleniona w żelu, inkubatory dla wcześniaków, wenflony i laparoskopia. Non omnis moriar.