W zastępstwie typografów biedzić się więc musieli skrybowie i ecco, do połowy XV wieku w Europie pojawia się przeszło sto pięćdziesiąt rękopisów „Opisania świata”, w dialekcie toskańsko-włoskim, wenecko-włoskim, we wczesnej wersji francuskiej i rzecz jasna w przekładach, od iryjskiego po czeski. Żmut po dziś dzień nie do rozwikłania dla filologów, którzy biedzą się, chcąc ustalić brzmienie pierwotnej, oryginalnej relacji, tej dyktowanej przez zlatynizowanego Chorwata w genueńskiej celi pizańskiemu humaniście. Nic z tego: średniowiecze prędzej poznało smak poczytnej książki niż szacunek dla praw autorskich, więc „Il Milione” stało się ujściem dla erudycji kolejnych przepisujących, którzy wzbogacali relację Marka o to, co sami słyszeli o Wschodzie: o Skiopodach, Psiogłowcach, Amazonkach, Jednorożcach i Feniksach.
Wszystko to było wiadomo już dawniej: późna starożytność zostawiła w spadku kilka opisów zamorskich dziwów, choćby „Etymologie” Izydora z Sewilli, a w kolejce po sławę czekał już elegancki Brunetto Latini ze swoim „Skarbcem”. Popularność „Opisania świata” godna jest więc uwagi przede wszystkim dlatego, że pokazuje, ile energii i ciekawości zdołało nagromadzić się w XIII-wiecznej Europie. Dopiero co liznęła ją od wschodu fala mongolskiego najazdu, która zdołała na dwieście lat zatopić Ruś – strach pomyśleć, że gdyby nie nagła śmierć Ugedeja w dalekim Karakorum, zagony Batu-chana nie zatrzymałyby się pod Legnicą i nad Adriatykiem, lecz bez większego trudu sięgnęły Renu, Sekwany i Tybru – a mimo to żacy i mieszczanie dostawali wypieków od opisów oleju skalnego, który wydobyty z ziemi, płonie, od wiadomości o szmaragdach, żar-ptakach i wyspach południowego oceanu. W księgozbiorze Kolumba też znalazło się „Opisanie świata”, a notatki Nawigatora na marginesach świadczą, że wiedział, dokąd chce dopłynąć, choć postanowił spróbować innej niż dotąd drogi. Relacja Wenecjanina była wystarczająco mglista i dość barwna, by skłaniać do marzeń i jak to w Europie bywa, każdy marzył o czym innym. Jedni o mitycznym Księdzu Janie, tajemniczym chrześcijańskim władcy na wschodzie, wymarzonym sojuszniku przeciwko coraz groźniejszej muzułmańskiej potędze; inni o cudach świata, elefantach i wysokich przełęczach. Inni – czy tych aby nie najwięcej? – o Ziemskim Raju, gdzie drogie kamienie chrzęszczą pod nogami albo w najgorszym razie zwisają z gałęzi. Europa ruszyła w świat – i zatrzymała się dopiero w kilka wieków później. Marco Polo, bajarz, uwodziciel.
Przewrotna zaś wyobraźnia każe zadumać się nad jeszcze jednym jego wcieleniem. Kim byłby Marco, gdyby w innych, bliższych nam czasach, wiedziony żywą ciekawością albo nadzieją bajecznych zysków trafił, przez pyliste pustynie i klimatyzowane hale przylotów, do Państwa Środka? Mniejsza już o to, że przed słońcem nie chroniłaby go dziś wysoka, wojłokowa czapa, lecz okulary, na czas kontroli paszportowej niedbale wetknięte w kieszonkę bluzy; to są zagadnienia dla kostiumologów. Ale przed jakim stanąłby wyborem w tych bliższych nam czasach młody, rzutki, władający językami człowiek, zaszczycony cesarską łaskawością? Mógłby spisywać relacje, dawać świadectwo – innymi słowy, przemycać przez milicyjne kordony zrobione ukradkiem zdjęcia pacyfikacji Lhasy i dyktowane przez bezzębnych świadków relacje z komisariatów Xinjiangu. Ale mógłby też jako godny zaufania zdystansowany cudzoziemiec pójść na rządową służbę – innymi słowy, zająć się wielce popłatną dystrybucją słodkich napojów gazowanych i modnych trzewików z ukośnym paskiem. Jak sądzicie, cni mężowie, co wybrałby dziś Marco Polo, Europejczyk? I czy takie pytanie nie nazbyt już anachroniczne?
Wojciech Stanisławski - historyk, dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor cyklu „Wielkie odkrycia ludzkości”