XIX stulecie nazywano wiekiem pary, elektryczności i kolei żelaznej – wstęgi szyn oplotły glob. XX wiek nazwano stuleciem atomu, plastiku, motoryzacji – wstęgi szos i autostrad opasały kulę ziemską. W XXI wieku wstęgi rurociągów i kabli spętają do końca naszą planetę. Określenia te są prawdziwe, ale nie trafiają w sedno, podnoszą do rangi uniwersum poszczególne objawy procesu, który rozpoczął się za króla Ćwieczka.
Rozwój życia w wodach, potem na lądach doprowadził do powstania gatunku homo sapiens. Z kolei gatunek homo sapiens doprowadził do powstania zupełnie nowej powłoki planety. Tradycyjny tercet ziemskiej biosfery – atmosfera (powietrze), litosfera (skały), hydrosfera (woda) – przerobiono na kwartet, dodając czwarty element: TECHNOSFERĘ. Ludzka praca okazała się piekielnie silnie działającym czynnikiem geologicznym.
Krajobraz ziemski zaczął się przekształcać pod wpływem ludzkiej aktywności 10 tysięcy lat temu, gdy pojawiło się rolnictwo. Właśnie od tego momentu flora i fauna zaczęły się stawać w coraz większym stopniu technogeniczne, czyli uformowane za sprawą zamiarów, planów i wysiłków ludzkich. Masowo zaczęły się pojawiać istoty nieżywe, czyli rozmaite urządzenia techniczne. Nowa powłoka kuli ziemskiej, technosfera, nabierała kształtu. Za sprawą ludzi powstawały w niej nowe technogeniczne skały, na przykład beton (już w czasach rzymskich), makadam czy asfalt. Pojawiły się metale niewystępujące w przyrodzie – brąz, a wślad za nim dziesiątki innych stopów. Człowiek oczyścił pierwiastki chemiczne i zmusił je do łączenia się w struktury nieznane naturze. „A zatem – jak twierdzi prof. Aleksander Bałandin – z grubsza rzecz biorąc, jeśli gdzieś nawet w głębinie oceanu trwa jeszcze era paleozoiczna, to na wszystkich lądach panuje już era technozoiczna. Ona właśnie wyznacza dalszy los życia na Ziemi, krajobrazy, a nawet przyszłe dzieje wspomnianych głębin oceanicznych”.
Cała ta „inwestycja” ruszyła na dobre, gdy łowcy zrezygnowali ostatecznie z uganiania się za zwierzyną, wciągnęli do zagród wszelkie żywe stworzenie, jakie wciągnąć się dało, gdy jęli radlić, odwracać skiby, budować kanały irygacyjne, cysterny, tamy i mury obronne. Przedtem, jako łowcy, zostawiali nikłe ślady: tu i ówdzie złamane gałązki, kupki popiołu po ogniskach, ślady szałasów, garść krzemieni na wydmie, zarys sylwetki pociągnięty sadzą na ścianie jaskinii. Ich świat właściwie nie zmieniał się. Puszcza była taka, że nawet wycieczka botaników z przewodnikiem niechybnie by w niej zabłądziła. Nic nie zapowiadało szalonych zmian. Gdyby ktoś powiedział ówczesnym myśliwym, że nadejdzie kiedyś dzień, w którym powiedzenie „silny jak tur” straci sens z powodu braku turów, nie uwierzyliby. Wyśmialiby, wydrwili bez litości niefortunnego wieszcza. Śmiech byłby potężny, gromki i powszechny, ponieważ były to czasy, gdy wszyscy trudnili się myślistwem. Kobiety były żonami myśliwych, dzieci – dziećmi myśliwych, niedołężni starcy wspominali polowania, a niedorosła młódź marzyła o nich. Innej profesji nie było w ogóle na świecie (nie licząc czarowników i szamanów, którzy gotowi byli wyleźć ze skóry – strojąc się w nie zarazem – byle tylko zapewnić myśliwym udane polowanie).
Były to czasy, gdy nie istniała jeszcze technosfera. Aliści Lucyfer podszepnął człowiekowi, że zamiast ganiać za zwierzem, może go mieć w zagrodzie; zamiast się włóczyć po lasach w poszukiwaniu jadalnych korzonków – można korzonki (cebuli, buraków, rzodkiewek, rzepy) mieć w przydomowym ogródku.