Tym dezawuującym człowieka honoru terminem określano całość działań tajnych, co wynikało z nikłej specjalizacji ówczesnych służb (nie rozróżniano np. pracy w wywiadzie od inwigilacji policyjnej). Już hrabia Roman Sołtyk, prowadzący w 1812 r. wywiad przeciw Rosji, lecz odżegnujący się od tych działań we własnych pamiętnikach, narzekał na trudności z pozyskaniem w Polsce „szpiegów”, gdyż „podobna służba wstrętna była charakterowi narodowemu; trzeba było zatrudniać Żydów, którzy, w tym kraju, są dla złota zdolni do wszystkiego”. Pisząc „naród”, Sołtyk myślał w kategoriach stanowych, zaliczając doń tylko szlachtę. Z dokumentów wynika jednak, że dla armii napoleońskiej, a także przeciw niej, szpiegowali zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie. Prawda, że wykorzystywano chętnie ruchliwość Żydów, którzy nie czuli też zazwyczaj więzi narodowej z żadną ze stron.
Coraz gorzej znoszące łamanie swobód konstytucyjnych Królestwo stawało się stopniowo państwem policyjnym. Działała tu bowiem nie tylko podlegająca wielkiemu księciu Konstantemu nadzorowana przez rosyjskiego generała Kurutę wyższa tajna policja obejmująca wywiad dyplomatyczny barona Sassa oraz wydziały inwigilacji cywilów i wojskowych kierowane przez Mateusza Schleya i perukarza teatralnego Henryka Mackrotta. Rywalizowała z nią policja wojskowa chciwego generała Aleksandra Rożnieckiego, żandarmeria oraz sieć agentów Sztabu Głównego. Wiceprezydent Warszawy Lubowidzki kierował tajnymi służbami miasta, informatorów miał też nieformalny nadzorca Królestwa senator Mikołaj Nowosilcow.