W 1841 roku ów dzielny anabaptysta i antyalkoholista wpadł bowiem na błyskotliwy pomysł, aby zmusić do walki z przebrzydłym nałogiem kolej parową, za pomocą której rozwoził antyalkoholików na abstynenckie wiece. Czas zresztą był najwyższy, aby zniewolić najnowsze wynalazki w służbie trzeźwości, albowiem Anglia (przyznajmy, że nie tylko ona) rozkosznie taplała się w wodzie ognistej różnych smaków i rodzajów. Już 100 lat wcześniej wielki malarz i grafik William Hogarth pokazał w słynnej „Gin Lane” (Uliczka dżinu) makabryczne skutki społeczne picia bez żadnej miary.
Ale Cook, łebski facet, nie poprzestał bynajmniej na kolejowym wspomożeniu swego ruchu. Wymyślił bowiem, że para będzie zgoła leczyć alkoholizm: po prostu – pasję do wódy zamieni się na pasję podróży. W kilka lat później rozszerzył swą inicjatywę na podróże morskie i zew oceanów zaczął wywiewać z pijanych łbów alkoholowe miazmaty. Geniusz, powiadam. A potem to już poszło serią, ludzie zaczęli zwiedzać, co tylko można, z pomocą rozmaitych agencji turystycznych... Dlatego dziś mamy nieobjęte tłumu turystów w najpiękniejszych miejscach Błękitnej Planety.
Jakoś dwa miesiące temu wewnętrzna potrzeba nakazała mi udać się do Rzymu. Pojechałem drżący z emocji i z pięknymi nadziejami w sercu: bom przecież historyk sztuki, nadto – zakamieniały italofil. Aby stanąć oko w oko z geniuszem Michała Anioła i Rafaela, wstąpiłem na Watykan i już po dwóch godzinach sterczenia w kolejce dotarłem do Stanz boskiego Rafaela, gdzie ogarnęła mnie dzika horda, a dozorcy muzealni przeganiali zwiedzających jak stado niewolników… Mam dziwne wrażenie, że większość mych towarzyszy niedoli to klienci agencji turystycznych, czasem „kwalifikowanych”.
O tym zaś, co wyprawia się pod „Giocondą” w Luwrze, wciąż atakowaną przez hufce Japończyków, pisać nie będę, bo mi się zaraz komputer zawiesi.Ale po co od razu do Rzymu czy Paryża, wystarczy przecież pojechać do naszego Krakowa (uwaga! kolej znów jeździ wolniej, niedługo osiągnie prędkość z czasów Henryka Walezego). Po Rynku przetacza się mrowie turystów – głównie krajanów mister Cooka, co z pewnością jest rezultatem naszej obecności w UE i (ukłony, Mr Cook) dynamicznej działalności tanich linii lotniczych. Wszelako tłum tu jakby inny niż wieloplemienna masa idąca jak burza na Rafaela w Watykanie. Akurat byłem tydzień temu w zacnym Muzeum Czartoryskich, aby odświeżyć sobie duszę cudownym widokiem „Damy z gronostajem” Leonarda. Pustka niemal doskonała, Brytyjczyka na lekarstwo. A na Rynku rejwach, panie, browar w garści i pół litra za pazuchą.
Albowiem Brytyjczycy nie idą w starym mieście Krakowie na Leonarda, tylko na piwo i wódkę. Często konsumując je aż do tzw. zwałki. Mają też osobliwą skłonność do wyprawiania tu niezbyt wyrafinowanych intelektualnie „practical jokes” w stylu zdejmowania portek (wraz z podłożem) i innych niewyszukanych figlików. „Agencji” też się nie omija. Słodkie te obyczaje doszły do takiej skali, że Timothy Garton Ash już się wstydzi, a co bardziej zdesperowani restauratorzy krakowscy wywieszają kartki z napisem „Nie dla Brytyjczyków”.