I znów przyszło mi pisać o klęsce Francuzów, skądinąd zupełnie zasłużonej. Tyle że na klęskę zasłużyli również zwycięzcy, albowiem w bitwie pod Pawią jestem po stronie nieszczęsnych Włoch, systematycznie demolowanych przez drapieżnych najeźdźców. Powiada się, że straszne było sacco di Roma. No pewnie, tym bardziej że Rzym (co odkryłem całkiem niedawno) to najpiękniejsze miasto w Europie.
Tylko że barbarzyńskimi hordami Habsburga dowodził wtedy (jeśli można nazwać to dowodzeniem) niejaki Karol Burbon...
Zresztą już wcześniej, przynajmniej od czasów inwazji Karola VIII w 1494 roku, Francuzi wyprawiali we Włoszech rzeczy wołające o pomstę do nieba. To oni zaczęli deptanie Italii żołdackimi butami. W batalii pod Pawią nie było dobrego dla mnie rozwiązania. Albo wygrywa Franciszek I i Mediolan na czas bliżej nieokreślony wpada w łapy Walezjuszy, albo wygrywa Karol V i mamy to, co było – szkodliwą „iberyzację” dużej części Włoch. Toskański książę zmienił się w „dona”, a jego syn w „infanta”. Zgroza.
Naprawdę serce mi się kroi:
kolebka renesansu, kraj, w którym wynaleziono nowoczesną Europę: od perspektywy zbieżnej w malarstwie po podwójną księgowość, legł w prochu pod ciosami niepomiernie mniej rozwiniętych cywilizacyjnie napastników. Bo przecież darmo szukać u nich jakiegoś Michała Anioła czy Rafaela. Piękny pałac Franciszka I w Fontainebleau (podobnie jak nasz Wawel) najwięcej zawdzięcza talentom Włochów: Primaticcia i Rossa Fiorentina. O Hiszpanach w tych sprawach zgoła szkoda gadać.