Szyki węgierskie z obawy przed oskrzydleniem były rozrzedzone. Wojsko podzielono na dwie kolumny. Pierwszą dowodzili Pal Tomori, arcybiskup Kalocsa, oraz Jerzy Zapola, brat Jana. Drugą komenderował królowi.
Praktycznie przez cały dzień wrogie armie stały naprzeciwko siebie, nie podejmując żadnych działań. Węgierskim dowódcom zdrowy rozsądek podpowiadał, że atak na liczniejszego i zajmującego korzystniejszą pozycję przeciwnika jest szaleństwem. Z kolei sułtan nie miał zamiaru opuszczać pagórka. Po południu część możnych zaczęła przekonywać króla, że do bitwy już nie dojdzie i czas najwyższy zwijać szyki i wracać do obozu. Jednak ten uległ podszeptom Pala Tomoriego, który chciał atakować. Rozkazy zostały wydane, a w dolinie gromko odezwały się węgierskie trąby.Na ich dźwięk zareagowali Turcy. Armia sułtana zaczęła powoli schodzić do doliny. Na widok nieprzeliczonych szeregów przeciwnika prawnuk zwycięzcy spod Grunwaldu miał… zemdleć.
Początkowo bitwa zdawała się iść po myśli Węgrów. Ciężkozbrojna jazda przebiła się przez tureckie szyki. Kilkudziesięciu rycerzy przedarło się nawet w pobliże sułtana. Sulejman ocalał cudem, uratowany przez swą świtę. Musiał bronić swojego życia – podobno zabił trzech węgierskich rycerzy. Po bitwie w jego zbroi naliczono ślady po siedmiu kulach.
Szalę zwycięstwa na korzyść Turków przechyliła artyleria. Trzysta armat tureckich zdziesiątkowało węgierskie rycerstwo, próbujące zdobyć ufortyfikowany obóz nieprzyjaciela. Atak załamał się i Węgrzy rzucili się do ucieczki. Przerażeni, tratowali się nawzajem, ścigani przez Turków, szukali schronienia na drugim brzegu Dunaju. By jednak do niego dotrzeć, musieli pokonać nadrzeczne mokradła oraz wartki nurt rzeki. Właśnie zdradliwe bagniska pochłonęły najwięcej ofiar. Ciężkozbrojni rycerze na wielkich, również zakutych w żelazo koniach nie mieli większych szans na wyrwanie się z grząskiej topieli.