Wojciech Kalwat, autor opowieści o tej bitwie, w pierwszych słowach swego tekstu podkreśla jego niezwykłe osiągi „alpinistyczne”, nie mniejsze niż wyczyny Hannibala bądź Napoleona. Słusznie, gdyż niemała to rzecz przeprowadzić armię przez Andy, góry srogie i nieprzystępne.
Jednakże trzeba dorzucić tu trzecie wielkie imię – Karola Wielkiego, co zauważył sławny malarz francuski Jacques Louis David na obrazie przedstawiającym Napoleona przekraczającego Alpy. Bonaparte spina rumaka na skale, na której wyryte są imiona Hannibal i Charlemagne.
Towarzystwo tych dżentelmenów od razu katapultuje Bolivara na szczyty całkiem niebosiężne – w góry sławy, spod których nie widać ludzkiej osobowości. Sława jest jak najbardziej zasłużona, albowiem „El Libertador” wyzwolił (jak wiadomo, „wyzwolenie” to dość pojemny rzeczownik) kilka dzisiejszych państw południowoamerykańskich, co należy uznać za wystarczający tytuł do nieśmiertelności. Osobowość zaś, oględnie mówiąc, miał dość trudną, z wyraźnym rysem okrucieństwa. Był też, by tak rzec, megalomanem absolutnym, w czym najpewniej przeszedł samego Napoleona. W pismach nazywa sam siebie Buddą i Quetzalcoatlem, żeby wymienić najskromniejsze określenia. Przedwieczny, ponadczasowy czy nawet przedczasowy Bolivar buja nad swymi głębiami.
Półbóg, demiurg, a właściwie Bóg wcielony.
Brzmi to zgoła absurdalnie, ale weźmy poprawkę na to, co nazywa się „duszą romantyczną”. Pełnej krwi romantyk (też polski, jak najbardziej) pojmuje świat jako odbicie własnego, ogromnego Ja. W tej sprawie ukuto nawet poręczny termin – „panpsychizm”. Doskonale pasuje do Wyzwoliciela. Lecz może to usposobienie jakoś pomogło mu w jego wielkich czynach, było z nim w najtrudniejszych momentach żywota, zwłaszcza gdy z Andów stoczył swe oddziały na Hiszpanów. Człowiek sukcesu, bo w końcu niewielu ludzi dało nazwisko jakiemuś państwu… A tych krajów mogło być więcej niż tylko Boliwia, bo Bolivar wyzwalał również Kolumbię. Ta jednak zawdzięcza nazwę innej wielkiej postaci.