Zarządził generalny szturm 6 marca. O godz. 5 rano do ataku ruszyło 1800 żołnierzy podzielonych na cztery kolumny. Od wschodu nacierała kolumna płk. Jose Marii Romero, od południa żołnierze płk. Juana Moralesa, od północnego zachodu ludzie gen. Cosa, od północnego wschodu zaś oddziały płk. Francisco Duque, nadzorowanego przez gen. Francisco Castrillona. W zapasie pozostawał jeszcze silny odwód pod dowództwem głównodowodzącego. Na przedpolach rozległy się okrzyki „Viva Santa Anna!”, a za plecami atakujących orkiestra wojskowa grała stary hiszpański marsz „Deguello” (Pieśń o podrzynaniu gardeł) – widomy znak, że litości nie będzie.

Obudzony Travis ze strzelbą w ręku pobiegł na swoje stanowisko przy północnym murze. Przebiegając przez plac, krzyczał: „Meksykanie atakują. Poślijmy ich do piekła!”. Plunęły ogniem teksaskie działa. Kule posłały do piekła płk. Duque i połowę jednej z jego kompanii. Mimo to Meksykanie dziarsko szli naprzód. W pobliżu muru powitał ich gwałtowny ogień na wprost. Obrońcy strzelali celnie i szybko, gdyż mieli po kilka nabitych karabinów i strzelb. Trup padał gęsto po obu stronach. Poległ m.in. rażony strzałem w głowę dzielny płk Travis.

Teksańczykom dwukrotnie udało się odeprzeć Meksykanów. Za trzecim razem Santa Anna przegrupował swe oddziały i po krótkim przygotowaniu artyleryjskim rzucił je do ataku na północny odcinek murów i barykadę w murze. Kolumny Cosa, Castrillona i Romero wspomagane odwodem wdarły się w tym miejscu do fortu, a Morales przełamał obronę odcinka południowo-wschodniego i szturmował „niskie koszary”. Teksańczycy bili się zawzięcie o każde pomieszczenie, aż padli wykłuci bagnetami. Był wśród nich Jim Bowie, który po bitwie został znaleziony martwy z dwoma pistoletami w rękach. Resztki obrońców, którymi dowodził teraz kpt. John Baughte, próbowały się wycofać do „długich koszar”. Zorganizowany odwrót był niemożliwy, bo na karkach mieli już napierających Meksykanów. Kilka minut trwała beznadziejna walka grupki Teksańczyków z setkami napastników. W ruch poszły kolby karabinów, noże, a nawet pięści. Meksykański bagnet jednak zwyciężył. Ci, którzy ocaleli z tej jatki, schronili się w „długich koszarach”. Nie na długo jednak. Zostali wybici do nogi w rozpaczliwej walce wręcz.

Przed kościołem dokonał się dramat Davy Crocketta i ochotników z Tennessee. Ten były kongresmen wymachiwał swą strzelbą niczym maczugą, odpędzając napastników. Ostatnim bastionem obrońców była kaplica, z której dachu do końca strzelały dwa małe działa, aż wreszcie zamilkły wskutek ognia meksykańskiej artylerii.

Krwawy szturm trwał półtorej godziny. W walce poległo 183 obrońców, a sześciu jeńców zostało rozstrzelanych. Z pogromu ocalało 14 cywilów. Ale cena sukcesu była wysoka: ok. 600 zabitych i rannych. Meksykański pułkownik Almonte stwierdził: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy skończeni!”.