Na spotkaniach z młodymi ludźmi mówię, że w równym stopniu czuję się polskim Żydem i żydowskim Polakiem. Przyjmują mnie tak życzliwie, że mam wrażenie powrotu do szkolnej ławki we Lwowie. Dzieciństwo wspominam miło, choć zdarzały się incydenty. Nie chodzi mi o antysemityzm endeków i skrajnych ugrupowań. Bardziej nas, Żydów, bolały zaczepki kolegów z klasy, a niekiedy i bójki. Cenę moich żydowskich korzeni naprawdę poznałem podczas wojny. Od chwili… własnej śmierci.
Po wybuchu wojny, wędrując na wschód, dotarłem do Złoczowa. Nagle wkroczyli tam Niemcy i urządzili rzeź. Złapanych Żydów, w tym mnie, spędzili nad olbrzymią jamę wykopaną pod złoczowskim zamkiem i rozstrzelali. Ocknąłem się unurzany we krwi, ranny, przykryty trupami.
Nocą wydostałem się spod nich. Uciekłem. Złapała mnie ukraińska milicja. Skatowali mnie i wrzucili do piwnicy. W miejscu zaczepu kłódki wyciąłem scyzorykiem kawałek drzwi. Znów uciekłem. Miałem podczas wojny to szczęście, że ratowałem się na sekundy przed pewną śmiercią.
Trafiłem do obozu pracy, skąd nie było trudno uciec. Tylko dokąd? Największym problemem Żydów podczas wojny była logistyka. Polacy z AK mieli schronienie w prawie każdym domu. Mogli przenocować, zjeść, ubrać się. Ja nie. Kiedyś głodny błąkałem się po lesie. W pierwszym wiejskim obejściu skoczył na mnie olbrzymi wilczur, na szczęście na łańcuchu. Upadłem. Z domu wyszła kobieta. Na prośbę o kromkę chleba oświadczyła, żebym zniknął, bo spuści psa.
W ostatnim roku wojny pracowałem w fabryce. Miałem możność wkradania się do mieszkań Niemców i słuchania Radia Londyn. Polskim przyjaciołom z AK referowałem zbliżanie się frontu. Jest już o 100 km. Może przeżyję.