Artylerzysta, podoficer jaszczowy, zajmujący się końmi. Sceptycznie zapatrujący się na możliwość wykonania rozkazu doprowadzenia baterii do Dębicy. „Nawet nad koniem trzeba mieć litość. Une nie dojdą do Dębicy. Ani do Berlina” – powtarzał w kółko w trakcie bezładnej wędrówki wojska po Galicji, a ofuknięty przez wyższego stopniem żalił się: „To jak marszałek Śmigły Rydz mówi, że idziemy na Berlin, to un nie robi wała, a jak Funt mówi to samo, un się wygłupia?”.
Któregoś dnia w lesie ujrzał robiącego sobie przerwę w podróży dostojnika państwowego, którego portret wisiał przed wojną nad szynkwasem w jego knajpie w Kołomyi. Wiedział, że to nie prezydent Mościcki, bo nie miał wąsów: „Mnie komisarz kazał wieszać różnych – perorował. – Ja wieszał, ale się na polityce nie rozumiem. Moje bracia to by wiedziały. Jeden jest w bundzie, jeden u haluców, jeden w ozonie, a jeden – Nuhym – on jest kantor w synagodze, ale też bardzo polityczny”.
Funt pokładał nadzieję w Sowietach, uważając, że na Francuzów i Anglików nie ma co liczyć.
Po 17 września i wejściu na ziemie polskie Armii Czerwonej wahał się niedługo. Gdy dowiedział się, że Żydzi „czyszczą szwabskim oficerom buty i myją auta”, uderzył pięściami boki karej kobyłki i popędził na wschód.