Wspomnienie o czasach, w których generalicja wierzyła w szybkostrzelność chassepotów, oczekując przeciwnika na „dogodnych pozycjach”, musiało przynieść reakcję. I przyniosło. Ignorując doświadczenia wojny bur- skiej i rosyjsko-japońskiej, armia francuska przyjęła (zwłaszcza od 1911 roku) doktrynę ataku za wszelką cenę.

Wyznawcy tej teorii, której wielkim mistrzem był pisujący studia wojskowe sztabowiec Louis Loyzeau de Grandmaison, uważali szybki i zdecydowany atak za najlepszy sposób narzucenia przewagi moralnej przeciwnikowi na polu walki. Tym samym, atakować należało zawsze i wszędzie, co więcej – bez uprzedzenia.

Siła i pewność ataku brała górę nad manewrem, a szybkość nad wsparciem ciężkiej artylerii i broni maszynowej, których ograniczona mobilność spowalniała uderzenie. Moc ducha i „furia francese” miały być najlepszą gwarancją zwycięstwa. Magia doktryny ofensywnej zauroczyła generalicję i tylko nieliczni, jak gen. Lanrezac, który w kwietniu 1914 roku objął V Armię, wskazywali na konieczność uzyskania przewagi za pomocą manewru wspartego – jak na ćwiczeniach armii niemieckiej – przez ciężkie działa i karabiny maszynowe.

Któż mógł jednak głośno powiedzieć: uczmy się od Niemców? Niemców, którzy stworzyli sprawny system uzupełnień rezerwami i nasycili armię artylerią i bronią maszynową obsługiwaną przez specjalnie szkolone oddziały.

[i]Andrzej Nieuważny historyk z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku[/i]