Mówiąc oględnie, Chiny i Japonia od siwych wieków nie pałały do siebie przesadną sympatią. Przyczyny są zapewne bardzo głębokie, jednakże zdaje mi się, że niemałe znaczenie ma kompleks niższości/wyższości, który Japonia tradycyjnie miała wobec Chin. Taka „dyspozycja duchowa” sprawia, że świerzbią ręce, a w przypadku Japonii już od dawna nie były to ręce gołe. Od kilkudziesięciu bowiem lat kraj ten w mozole budował potęgę militarną i naprawdę miał czym uderzyć. W 1905 r. dowodnie przekonali się o tym Rosjanie, którzy co prawda przegrali na punkty, ale zaliczyli trzy srogie nokdauny: pod Mukdenem, Cuszimą i Port Artur. Jeszcze długo potem byli mocno groggy. Japońskie zbrojenia były przy tym natury czysto agresywnej, albowiem nie widziano nikogo, kto mógłby na nich skutecznie napaść. Zresztą i wcześniej jakby się to nie udawało, nawet Mongołom Kubiłaja.
Konflikt, który eksplodował w lipcu 1937 r. (dokładnie nad rzeką o dźwięcznej nazwie Yongding), tlił się długo – Japończycy zdążyli już utworzyć sobie nader pokaźnie państwo północno-wschodnich w Chinach. Przy rosnącym współczynniku chińskiego nacjonalizmu starczyło tylko czekać na pierwszy gong.
Istnieje pewna zabawna/niezabawna teoria, kto w niego uderzył, co interesująco opisał na łamach „Mówią wieki” (kwiecień 2008) Jacek Kobus. Mianowicie w lipcu 1937 r. na zbiórce pewnej japońskiej kompanii dowodzonej przez kpt. Shimizu nie doliczono się szer. Shimury. I choć szeregowy się znalazł, iskra padła na sumiennie usypane prochy.
Dziwny to był casus belli, jednakże w swej głupocie niejedyny. Budzi to smutne refleksje nad niektórymi właściwościami umysłu ludzkiego, niezbyt może stosowne na progu nowego roku. A ja – prawem kontrastu – życzę drogim czytelnikom wszystkiego najweselszego. Żebyśmy się przez ten rok wszystkich doliczyli i żeby nigdy już nie było żadnych wojen.
Również daleko i bardzo daleko.