Jak poznałem II wojnę światową

„Wojna będzie! Przed wojną [wyngiel] tyz był”. Ta replika staruszki z „Misia” Barei na wieść, że „wyngiel je we wiosce”, nie tylko kpiła z gierkowskiej manii wielkości, tak gorzko śmiesznej dla udręczonego życiem widza w roku 1980. W zrozumiały wówczas sposób potwierdzała też podział pamięci Polaków na „przed wojną” i „po wojnie”. Wojnie, która – fizycznie, materialnie lub psychicznie – nie oszczędziła nikogo.

Publikacja: 13.03.2009 11:42

Odbudowa Starego Miasta w Warszawie, 1948 r.

Odbudowa Starego Miasta w Warszawie, 1948 r.

Foto: Archiwum „Mówią Wieki"

Dla nas to nie tylko miliony ofiar, straszliwe zniszczenia czy przepędzenie ze wschodu na zachód, ale i granica dwóch cywilizacji. Na niemal pół wieku trafiliśmy za żelazną kurtynę, stając się – po raz pierwszy od wieków – społeczeństwem niemal (95 proc.) monoetnicznym.

Druga wojna światowa rzuciła długi cień na dzieciństwo moich rodziców, ale odczuwaliśmy ją także my, urodzeni za „wczesnego Gomułki”. W rodzinach wspominano zabitych, ślady po kulach widniały jeszcze na domach, wojnę wspominaliśmy, idąc 1 września do szkoły, a podręczniki pełne były niemieckich (wyłącznie) zbrodni i opowieści o partyzantach GL i AL. Urodzony w „pępku” warszawskiego Śródmieścia, codziennie mijałem tablice ku czci ofiar egzekucji oraz powstania, pod którymi 1 sierpnia i 1 listopada zapalaliśmy znicze. O barykadach, produkcji butelek z benzyną, powstańczej tragedii i niechęci do komuny opowiadała mi prowadząca w podwórku pracownię krawiecką elegancka pani Zygadlewicz. A że chodziłem do podstawówki imienia Janusza Korczaka, wcześnie odkryłem istnienie tej ćwierci warszawiaków, którą wojna zabiła i o której niewiele później mówiono.

Chłonąc wraz z rówieśnikami „Czterech pancernych i psa” czy „Stawkę większą niż życie”, nie pytałem: skąd Janek wziął się na Syberii i z jaką tajemniczą centralą uzgadniał swą bohatersko-erotyczną działalność J-23… Wielość polskich dróg odkrywaliśmy jednak dzięki rodzinnym historiom. Moi dziadkowie – chłopski partyzant spod Jasła i fabryczny robotnik z przedmieścia włączonego do Rzeszy Żywca – widzieli (do czasu) w PRL dziejową szansę. Podobnie jak zmuszony do pracy dla III Rzeszy mój kilkunastoletni wówczas ojciec.

Dokładnie odwrotnie niż walczący w powstaniu z AK-owską opaską ojcowie mych najbliższych przyjaciół. Słuchałem też opowieści ocalałego z wołyńskiego pogromu „wujka” Adama oraz urodzonego na Białorusi pana Piotra, który w mundurze Armii Czerwonej głodował w oblężonym przez Niemców Leningradzie. W rozmowach z kumplami pojawiali się ślący pachnące lepszym zachodnim światem paczki wujkowie „od Maczka” lub „od Andersa”. Raz czy dwa padło słowo „Katyń”, okazało się też, że ojciec Janka siedział w UB-owskiej celi śmierci za AK. Prawda, że w wielu domach o wojennych losach mało lub wcale nie mówiono, zwłaszcza przy dzieciach…

 

 

Jak wielu chłopaków pasjonowały mnie bitwy drugiej wojny, o których niewiele – mimo nadprodukcji Wydawnictwa MON – mogliśmy wyczytać. Do wyjątków należały pamiętniki (także nieradzieckich) wodzów oraz kieszonkowa seria Tygrysa, wydawana w potężnych nakładach. Marzeniem ściętej głowy były, przy pensjach rodziców i cenzurze, zachodnie wydawnictwa z mundurami, czołgami czy samolotami. Ratowali nas (a jakże!) prywaciarze. W komisach sprzedawano paczki plastikowych żołnierzy firmy Airfix (ale Niemców nie wolno było!) oraz modele czołgów. A na bazarach pełno było krajowych podróbek. Nie musieliśmy więc na dywanie walczyć tylko pod Stalingradem czy Moskwą…

Za to w kinach mieliśmy głównie jugosłowiańskich partyzantów („Bitwa nad Neretwą”, „Sutjeska”), lub długaśne, imponujące batalistyką i hagiograficzne radzieckie „Wyzwolenie”. Z rzadka w telewizji przemknęły „Działa Nawarony”, choć warszawiakom udawało się nadrabiać batalistyczne zaległości w Iluzjonie. Szczęśliwcy zaliczyli też „Bitwę o Anglię” czy lekkostrawne „Złoto dla zuchwałych”. Niektórzy oglądali z wypiekami telewizyjnych „Kolumbów” (pamiętam, choć miałem dziesięć lat), a niemal wszyscy ratujące się przed historycznym zakłamaniem „Polskie drogi”. Oba seriale wyszły spod ręki Janusza Morgensterna. Gorzej powiodło się „walczącemu” pod Lenino Jerzemu Hoffmannowi, na którego „Do krwi ostatniej” spędzano szkoły. Na szczęście za późnego Gierka mogliśmy już niemal równolegle obejrzeć (kino Relax) choćby „O jeden most za daleko”…

 

 

Miałem szczęście spotkać i słuchać kilku żołnierzy drugiej wojny, a pod koniec liceum (w podręczniku druga wojna ziała socjalistyczną sztampą, ale pani profesor Tazbirowa z niego nie korzystała) i na studiach zacząłem czytać pamiętniki. Szokiem były „Wspomnienia żołnierza” Guderiana (wydane w 1957 r., ale niedostępne na rynku). Nas przecież wcześniej nie uczono, że Niemiec też może mieć głos! Z czasem przyszło mi nauczyć się, jak różnie można wojnę widzieć. Amerykański lektor i nauczyciel historii przyznał niedawno, że wśród rzeczy, które najbardziej zdziwiły go w Polsce, było twierdzenie, że wojna nie zaczęła się w… grudniu 1941 roku. Większość absolwentów radzieckich szkół zgodziłaby się pewnie na rok, ale już nie na miesiąc. My zaś, pewni, że wszystko zaczęło się od salw pancernika „Schleswig-Holstein” (choć podobno o kilka minut wcześniej spadły bomby na Wieluń), nie zapytamy zdradzonego w Monachium Czecha o jego zdanie w sprawie początku.

Przez dziesięciolecia lewicowi zachodni historycy pisali historię wojny z punktu widzenia ZSRR, sugerując, iż stalinizm był z natury lepszy niż hitleryzm. Natomiast wojna totalitaryzmów z lat 1941 – 1945 była zwycięską w końcu odpowiedzią dobra na agresję zła. Nie brakowało też Niemców mających kłopoty z pamięcią lub rozumujących w kategorii międzynarodowego spisku przeciw ich ojczyźnie, tragedia Zagłady przesłoniła zaś Zachodowi miliony nieżydowskich ofiar wojny…

Milczano, zapominano, mitologizowano, fałszowano czy też, używając „poprawnego” języka, interpretowano. Radzieckich historyków, którzy lekką ręką wykreślali całe epizody wojny lub ogrom materialnej pomocy Zachodu (samych ciężarówek było ok. 400 tys.), godni są twórcy CD-ROM, kupionego w 1994 r. we Francji wraz z komputerem made in USA. Amerykańska płytka o dumnej nazwie „Historia drugiej wojny światowej” ani razu nie wspomina o ZSRR!

 

 

Ogrom badań i książek o tematyce wojennej, otwarcie tajnych dotąd archiwów, a także załamanie się komunizmu i koniec „krótkiego XX wieku” sprzyjają obiektywizacji opisu, choć pisana przez żywych ludzi historia nigdy obiektywna nie będzie. Możliwe staje się jednak porównanie faszyzmu i komunizmu oraz przypomnienie Zachodowi i Wschodowi, że brały udział w tej samej wojnie, a więc ich pamięć musi mieć punkty styczne. Tak opisał wojnę na kontynencie Norman Davies („Europa walczy 1939 – 1945. Nie takie proste zwycięstwo”, Kraków 2008), łącząc niekiedy wydarzenia geograficznie odległe. Pozbawiwszy zachodniego czytelnika resztek złudzeń co do radzieckiego imperium, przypomniał mu zarazem (niemiłą i nieznaną) prawdę o decydującym wkładzie Armii Czerwonej w zwycięstwo.

W podsumowaniu Davies przypomniał, że zapytany półtora wieku po rewolucji francuskiej o jej skutki Czou En-laj rzec miał: „Jeszcze za wcześnie, żeby można było coś powiedzieć”. Ostrożność Chińczyka zdaje się Daviesowi przydatna w 70. rocznicę wybuchu drugiej wojny, skoro świat wciąż „nie zdołał ustalić rzetelnego spojrzenia na drugą wojnę światową”. Obecne wydarzenia pędzą z ogromną prędkością, natomiast historia porusza się w ślimaczym tempie. Gdyby zatem ktoś zapytał, jakie stadium historycy osiągnęli na drodze do ostatecznej oceny, miałoby się ochotę powtórzyć słowa Churchilla wypowiedziane po bitwie pod Alamajn: „To nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku”.

 

 

Trudno więc powiedzieć, czym ta wojna była. Z pewnością największym konfliktem w ludzkich dziejach. Poraża skala wydarzeń, nakładów i ofiar. Przypomnijmy (a przypomnień nigdy dość), że udział w wojnie wzięło 61 z 67 istniejących wówczas państw, liczących prawie 2 mld ludzi, czyli 80 proc. mieszkańców Ziemi. Walki toczyły się na obszarze 40 państw, a pod broń stanęło 110 mln żołnierzy. Armie amerykańska i sowiecka liczyły w chwili największej potęgi powyżej 12 mln, a niemiecka i japońska – powyżej 10 mln żołnierzy.

O ile siła wojska oraz wydatki wojenne (USA – 387 mld dol., Niemcy – 272 mld, Związek Radziecki – 192 mld, Anglia – 120 mld, Włochy – 94 mld, Japonia – 56 mld) szacuje się z pewną dokładnością, liczba śmiertelnych ofiar wojny jest (i będzie) tragicznie płynna – 38, 45, 48 czy może 55 milionów? Ilu naprawdę zginęło poddanych Stalina? Spośród najczęściej cytowanych 20 milionów (dla lat 1935 – 1945 mówi się nawet o 27 mln) front i niewola pochłonęły 9 – 11 milionów. Ile z pozostałych to ofiary Niemców? Żonglując milionami, nie zapominajmy jednak o wymiarze tragedii – tylko trzyletnia blokada Leningradu pochłonęła blisko milion ofiar (oficjalnie 670 tys.), z czego setki tysięcy zmarły z głodu.

Szacunki są rozbieżne i zawodne, nie uwzględniają bowiem np. okupacji i przemieszczeń ludności (ilu Polaków poniosło śmierć jako obywatele ZSRR?). Analizujący dane Davies zatrzymuje się na ponad 38,2 mln ofiar, w tym 28,2 mln Europejczyków. W naszym przypadku do „standardowych” 6,2 mln (z czego połowa to polscy Żydzi) doliczyć trzeba zabitych w ZSRR. Prawda, że na ten ogrom tragedii demografowie patrzą chłodno. W Europie to „tylko” utrata sześcioletniego przyrostu naturalnego (czarna śmierć zabiła w połowie XIV w. co trzeciego Europejczyka, a ofiary grypy z lat 1918 – 1919 to 50 – 100 mln ludzi). Druga wojna światowa przyniosła jednak straszliwe novum: trzykrotnie większe straty cywilów niż żołnierzy. Najgorzej wygląda to w polskim przypadku: spośród 6,2 mln zabitych tylko 120 – 150 tys. nosiło mundur.

 

 

Stwierdzenie, iż druga wojna światowa była ściśle związana z konsekwencjami pierwszej, nie budzi już dziś emocji. Wzbudziły je za to tezy niemieckiego historyka Ernsta Nolte, który pisząc o „europejskiej wojnie domowej” lat 1917 – 1945, widział źródła bolszewizmu w pierwszej wojnie, a prowadzący do drugiej faszyzm uznał za antykomunistyczną, choć czerpiącą z tego samego źródła, kontrrewolucję (szczególnie drastycznie brzmiał termin „reakcja obronna”).

Z punktu widzenia wojskowego większość środków walki czy wojennych pomysłów stosowanych podczas drugiej wojny znano z wojny poprzedniej. Nie dopracowała się ona wprawdzie (na szczęście!) bomby atomowej czy radaru, choć prowadzono już prace nad sonarem, ale zmechanizowała armie i dała im czołgi, okręty podwodne oraz lotnictwo. Frontowy koszmar lat 1914 – 1918 zbanalizował też przemoc i zadawanie wrogowi masowej śmierci – bombą, torpedą czy gazem.

Po 1939 roku wsparta potężnymi nakładami finansowymi uprzemysłowiona rzeźnia osiągnęła swoje apogeum. Biorąc za przykład Niemcy, przypomnijmy, że o ile w 1913 r. na wojsko przeznaczyły one 24 proc. państwowych wydatków, a pochłonęło ono tylko 3 proc. produktu narodowego brutto, o tyle w latach 1938 – 1939 na przygotowania do wojny poszło już 52 proc. wydatków III Rzeszy i 17 proc. o ileż wyższego PKB.

Druga wojna przyniosła na polu walki zmiany: niemiecki Blitzkrieg lat 1939 – 1941 czy operacje powietrzno-desantowe (Belgia, Kreta, Normandia, Arnhem) to powiew nowych, wspartych techniką, możliwości. Podobnie jak „korespondencyjne” bitwy na Pacyfiku, gdzie okładające się bombami lotniczymi floty nie widziały się wzajemnie. Wzrosło znaczenie logistyki – bez amunicji i paliwa nie dało się walczyć, a zagłębia naftowe stały się strategicznymi celami. W stechnicyzowanej US Army (to bodaj jedyna armia bez koni) proporcja walczących z bronią w ręku do zaplecza wynosiła… 1: 12. A więc tylko nieco ponad 800 tys. „boys” miało szansę zobaczyć przeciwnika w celowniku broni.

Druga wojna przyniosła też nieznany na taką skalę fenomen okupacji innych narodów oraz zwalczanej brutalnie partyzantki. Władze niemieckie i sowieckie prześladowały ludność cywilną systematycznie i bezwzględnie. Zaskakiwała szczególnie postawa Niemców: przebywający wraz z de Gaulle’em w Londynie, a znający dobrze Niemcy francuski (żydowskiego pochodzenia) filozof, socjolog i publicysta polityczny Raymond Aron nie mógł sobie wybaczyć, że nie przewidział Zagłady. Ale kto ją naprawdę przewidział?

 

 

Młodsi czytelnicy dodatków „Rzeczpospolitej” nie słyszą już o wojnie w domu, czytają o niej lub grają w nią na komputerach. W „Call of Duty” wszystko jest proste, a klawiatura pełni rolę Pana Boga, który kule nosi. Wojowanie i zabijanie (nawet w słusznej sprawie) nie było jednak rzeczą tak łatwą. Weźmy przykład US Army, przez której ośrodki rekrutacyjne przewinęło się ok. 18 mln mężczyzn. Prawie co trzeciego (5250 tys.) odrzucono ze względu na stan zdrowia, a milion z powodu zaburzeń psychicznych lub emocjonalnych.

Wybierano tych, którzy zdawali się odporni na stres i wysiłek. A jednak u prawie 1400 tys. żołnierzy zdiagnozowano problemy z psychiką. Tylko z wojsk lądowych (bez lotnictwa, marynarki i marines) wycofano 504 tys. ludzi (333 tys. z Europy) – czyli równowartość 50 dywizji! Kolejnym 600 tys. posłanych na front Amerykanów pozwolono czasowo leczyć zaburzenia na tyłach. Za to 464 tys. żołnierzy z drobnymi problemami psychicznymi posłano do boju z ominięciem szpitala. Cytując te statystyki, nie sposób nie pytać o żołnierzy tych armii, które statystyk nie prowadziły (lub nie publikowały), a w których rolę terapeuty spełniały „oddziały zaporowe”…

Źródła przeczą heroicznemu obrazowi wojny. Z relacji żołnierzy 400 amerykańskich kompanii, które powąchały prochu na Pacyfiku lub w Europie, wynika, że podczas ataku przeciwnika strzelał co szósty Amerykanin. Nawet w elitarnych kompaniach ogień otworzył co czwarty… Reszta nie zdołała przemóc lęku czy stresu. Badania w US Air Force zakończyły się wnioskiem, iż 40 proc. maszyn przeciwnika strącił ok. 1 proc. własnych lotników. Bardzo wielu, by nie rzec większość, nie szukało zwycięstwa za wszelką cenę. A przecież nie byli to ani tchórze, ani słabeusze. Historia obrony Westerplatte i mjr. Sucharskiego jest jednym z wielu wątków walki człowieka ze sprzeczną z ludzką naturą wojenną grozą. Walczą i giną ludzie.

 

 

Kiedy w ostatnim odcinku amerykańskiego filmu „Kompania braci” słuchamy siwych już weteranów, z ich słów bije rozczarowanie. Wojna, na której zginęli kumple, nie była ostatnia. Przyniosła światu, a zwłaszcza Europie, morze nieszczęść, ruin i zniszczeń. Zniszczyła jeden totalitaryzm, lecz wzmocniła drugi, oddając mu do tego połowę kontynentu. Na prawdziwy koniec „europejskiej wojny domowej” trzeba było poczekać do lat 1989 – 1991. Doświadczenia drugiej wojny zapobiegły jednak (na razie) wojnie trzeciej, a tworzenie wspólnej Europy jest też ich konsekwencją.

Pozostaje jednak w mocy ostrzeżenie inicjatora budowy amerykańskiej bomby atomowej Alberta Einsteina. Zapytany o broń dla trzeciej wojny światowej, odrzekł: „Postęp jest tak szybki, że nie mogę uczciwie odpowiedzieć. Natomiast z pewnością mogę stwierdzić, że czwarta wojna światowa odbędzie się na maczugi i kamienie”.

, historyk z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku

Andrzej Nieuważny

Dla nas to nie tylko miliony ofiar, straszliwe zniszczenia czy przepędzenie ze wschodu na zachód, ale i granica dwóch cywilizacji. Na niemal pół wieku trafiliśmy za żelazną kurtynę, stając się – po raz pierwszy od wieków – społeczeństwem niemal (95 proc.) monoetnicznym.

Druga wojna światowa rzuciła długi cień na dzieciństwo moich rodziców, ale odczuwaliśmy ją także my, urodzeni za „wczesnego Gomułki”. W rodzinach wspominano zabitych, ślady po kulach widniały jeszcze na domach, wojnę wspominaliśmy, idąc 1 września do szkoły, a podręczniki pełne były niemieckich (wyłącznie) zbrodni i opowieści o partyzantach GL i AL. Urodzony w „pępku” warszawskiego Śródmieścia, codziennie mijałem tablice ku czci ofiar egzekucji oraz powstania, pod którymi 1 sierpnia i 1 listopada zapalaliśmy znicze. O barykadach, produkcji butelek z benzyną, powstańczej tragedii i niechęci do komuny opowiadała mi prowadząca w podwórku pracownię krawiecką elegancka pani Zygadlewicz. A że chodziłem do podstawówki imienia Janusza Korczaka, wcześnie odkryłem istnienie tej ćwierci warszawiaków, którą wojna zabiła i o której niewiele później mówiono.

Pozostało 92% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem