Podejrzewam, że gdzie indziej jest cokolwiek inaczej: reduta wcale nie musi być sama, ba, lubi występować w towarzystwie podobnych jej koleżanek, np. na Linii Maginota. Tyle że akurat tam to koleżeństwo się nie sprawdziło, jak zresztą cały system obronny Francji w 1940 roku. To ja już wolę nasze reduty, dzielne i samotne „jak głaz bodzący morze”.
Bez wątpienia złote pióro Adama Mickiewicza wykreowało wielką, a dumną metaforę Polski jako „reduty narodów” (czy lepiej – „reduty wolności narodów”), która jako jedyna „urąga się” mocy barbarzyńskiej i ginie za wszystkich. Ta formuła jest bliska „Chrystusowi narodów” i „Winkelriedowi narodów”, a wszystkie sczepiają się na grubo starszym fundamencie polskiego „przedmurza” chrześcijańskiej Europy.
Na upartego można wiele polskich bojów zamknąć w pojęciu „reduta”: okop chocimski, mury Zbaraża, no i – naturalnie – Kamieniec Podolski z Wołodyjowskim i Ketlingiem w rolach głównych. Straszliwa eksplozja, która kończy tę smutną historię, to przecież nic innego jak odprysk Mickiewiczowskiej wizji, w której generał obserwujący heroiczne zmagania Ordona z Moskalami cieszy się, że „nie odda on prochów”.
Ale prawdziwy Ordon przeżył, a Wołodyjowski nie, choć tak naprawdę nie chciał się pogrzebać pod tonami gruzu. Po prostu nie zdążył się wycofać. Wielka jest jednak siła literackiego, romantyczno-bohaterskiego mitu: w 1939 roku dowodzący pod Wizną kpt. Władysław Raginis, związany sienkiewiczowską zgoła przysięgą, wysadzi się granatem…Nie on jeden w obliczu klęski wybrał śmierć z własnej ręki, jednakże przypisywanie Polakom (co czynił np. Wyspiański) kultu patetycznej śmierci raczej nie ma sensu.
Honor wojskowy też ma desperackie oblicze, ale nie wyobrażam sobie, żeby w Polsce mogło się stać to, co we Francji na progu pierwszej wojny światowej. Setki świeżych absolwentów sławnej szkoły wojskowej w St. Cyr złożyły przyrzeczenie, że nie pójdą do ataku inaczej niż w białych rękawiczkach i pióropuszach. Wprost pod lufy niemieckich cekaemów.