Dwa pułki zsiadły z koni

Do połowy lat 30. Wojsko Polskie nie posiadało jednolitej koncepcji rozwoju broni pancernej. Doświadczenia wojny polsko-bolszewickiej skłaniały polskich strategów do myślenia, że przyszłe konflikty będą rozstrzygane za pomocą śmiałego manewru, jednak nad Wisłą jego narzędzie ciągle miała stanowić kawaleria.

Publikacja: 10.04.2009 06:56

Replika czołgu rozpoznawczego TKS, rekonstrukcja bitwy nad Bzurą, 2006 r.

Replika czołgu rozpoznawczego TKS, rekonstrukcja bitwy nad Bzurą, 2006 r.

Foto: Archiwum „Mówią Wieki"

Głosy zwolenników mechanizacji armii rozbijały się o ścianę niechęci ze strony konserwatywnie nastawionej części Sztabu Głównego, głównie oficerów z Departamentu Kawalerii. Na nic zdały się wyliczenia wskazujące, że koszt utrzymania brygady zmotoryzowanej byłby niższy niż brygady kawalerii. W 1930 roku wydatki na broń pancerną i samochody wynosiły zaledwie 0,5 proc. budżetu wojskowego.

Dopiero gdy do Polski zaczęły napływać niepokojące sygnały o tworzeniu w Niemczech i ZSRR dużych formacji pancerno-zmechanizowanych, zdolnych do wykonania silnych uderzeń przełamujących i samodzielnego działania na głębokich tyłach, w Warszawie zaczęto szukać rozwiązań, jak przeciwdziałać zagrożeniu.

Ponieważ w nadchodzącym konflikcie armia polska miała prowadzić głównie działania defensywne, nie widziano sensu formowania jednostek pancernych na wzór sąsiadów, lecz oddziałów zaporowych o trakcji motorowej nasyconych środkami przeciwpancernymi i saperami oraz wspartych lekkimi czołgami. Projekt utworzenia kilku takich oddziałów powstał jesienią 1936 roku. Miały one znajdować się w dyspozycji naczelnego wodza lub dowódców armii i służyć do opóźniania ruchów nieprzyjaciela oraz wyczerpywania jego siły uderzeniowej.

W Sztabie Głównym i Ministerstwie Spraw Wojskowych wybuchł kolejny spór. Część oficerów domagała się utworzenia dużych formacji szybkich – co najmniej wielkości brygady, twierdząc, że tylko wtedy ich działanie może przynieść oczekiwany skutek. Z kolei inni wskazywali na ograniczone możliwości finansowe i proponowali utworzenie sporej ilości niewielkich wyspecjalizowanych jednostek, które łatwiej było zmobilizować w razie wybuchu wojny. W końcu zdecydowano się na utworzenie czterech brygad pancerno-motorowych. Niestety przepadł pomysł ministra spraw wojskowych gen. Tadeusza Kasprzyckiego o włączeniu do każdej brygady pułku czołgów w sile około 90 wozów bojowych.

W pierwszej kolejności motoryzacja objęła zimą 1937 roku pułki 10. Brygady Kawalerii: 24. Pułk Ułanów i 10. Pułk Strzelców Konnych. Dowództwo jednostki, której pozostawiono dawną „końską” nazwę, objął płk dypl. Stanisław Maczek. Według planu mobilizacyjnego po postawieniu w stan gotowości bojowej do brygady miał dołączyć 16. Dywizjon Artylerii Motorowej, 90. Zmotoryzowany Batalion Saperów, dywizjon przeciwpancerny i rozpoznawczy oraz dwie kompanie czołgów. Łącznie było to ok. 5 tys. żołnierzy, 16 czołgów, 26 tankietek, 27 dział ppanc. kal. 37 mm, cztery działa plot. kal. 40 mm, 12 armat i moździerzy, 550 samochodów, 300 motocykli. Niewielka ilość czołgów kwalifikowała brygadę raczej jako jednostkę piechoty zmotoryzowanej niż formację pancerną. W przyszłości planowano dodać płk. Maczkowi batalion czołgów 7TP.

Ze względu na tarcia pomiędzy Departamentem Kawalerii a Dowództwem Broni Pancernej proces tworzenia kolejnych oddziałów tego typu przebiegał w ślimaczym tempie. Formowanie drugiej jednostki – Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej – rozpoczęto dopiero wiosną 1939 roku. W rezultacie przystąpiła ona do działań wojennych we wrześniu 1939 roku w niepełnym i mocno improwizowanym składzie, bez odbycia ćwiczeń bojowych. Zorganizował ją i dowodził płk dypl. Stefan Rowecki, w nieodległej przyszłości komendant główny Armii Krajowej.

[srodtytul]10. BK (zmot.) w ocenie dowódcy[/srodtytul]

W chwili wybuchu wojny dla sporej części oficerów Sztabu Głównego 10. Brygada Kawalerii była ciągle jednostką eksperymentalną. Jej spore możliwości bojowe dostrzegał za to płk Maczek: „Podstawowe dwa pułki kawalerii [...] przewożone na samochodach ciężarowych, przedstawiały wartość dwóch baonów piechoty, które niewycieńczane długimi przemarszami i idące do walki bez balastu tornistra czy plecaka, mogą dać element dużo bardziej wartościowy w boju niż normalny baon piechoty. Organiczne działa przeciwpancerne, duża ilość motocykli dla rozpoznania i łączności i pluton tankietek dadzą w sumie większą elastyczność i swobodę w różnych formach walki”.

Dywizjon ppanc. i zmotoryzowany baon saperów, które dowódca brygady określał przydomkiem „zaporowe”, doskonale nadawały się do powstrzymania zagonów pancernych przeciwnika. Natomiast dywizjon pancerny wyposażony w motocykle i 13 tankietek to „instrument dostatecznie giętki”, ale „niewystarczająco silny”.

Główną siłę uderzeniową widział płk Maczek w batalionie czołgów 7TP oraz zmotoryzowanej artylerii. Niestety przed wybuchem wojny do brygady dołączyły tylko dwie kompanie czołgów: 121. kompania czołgów lekkich Vickers i 101. kompania czołgów rozpoznawczych TKS. Te ostatnie dowódca brygady traktował raczej jako „nowoczesne taczanki” niż broń pancerną z prawdziwego zdarzenia.

Niepełny stan obiecanego batalionu czołgów nie był jedynym zmartwieniem dowództwa 10. BK pod koniec sierpnia 1939 roku. Na czas nie dostarczono bowiem całego sprzętu dla 16. DAMot., pozbawiając go jednej baterii. W efekcie brygada przystąpiła do walki bez 1/3 artylerii i aż 2/3 czołgów. Płk Maczek skomentował to z żalem: „Byliśmy jak osa, której wyjęto żądło: jeszcze bzyka, kołuje, grozi ukłuciem, ale śmiertelnego ciosu już nie zada”.

To w jej ramach miał się rozpocząć długi – trwający niemal sześć lat – szlak bojowy brygady.

[srodtytul]Armia „Kraków” w przededniu wojny[/srodtytul]

Zmobilizowaną 10. BK w połowie sierpnia 1939 r. skierowano do odwodu Armii „Kraków”. Zadaniem armii dowodzonej przez gen. Antoniego Szyllinga była obrona południowo-zachodniego narożnika Polski, w tym ważnego rejonu przemysłowego na Górnym Śląsku. Ponadto miała ona osłaniać koncentrację odwodowej Armii „Prusy”, której dywizje zamierzano rzucić do kontruderzenia przeciwko spodziewanemu natarciu wroga na Warszawę.

W planach polskiego dowództwa Armia „Kraków” jako jedyna miała przyjąć stałą obronę, podczas gdy inne armie po stoczeniu bitwy granicznej miały się cofać na linię Warty, Wisły i Narwi.

Tymczasem do obsadzenia frontu o długości ok. 260 km – od Częstochowy do Nowego Targu – gen. Szylling dysponował zaledwie pięcioma dywizjami piechoty, brygadą kawalerii i stojącą w rezerwie brygadą zmotoryzowaną płk. Maczka. Obronę poszczególnych dywizji wzmocniły bataliony Obrony Narodowej. Dowódcy dywizji mogli również liczyć na armijne dywizjony artylerii ciężkiej i przeciwlotniczej, a także formacje saperów i ciężkich karabinów maszynowych. Było ich jednak zdecydowanie za mało, aby zabezpieczyć cały odcinek frontu. W lipcu skład armii wzmocniła improwizowana 1. Brygada Górska. Spóźniona mobilizacja nie pozwoliła zorganizować na czas odwodów armii: 11. i 45. dywizje piechoty mogły stanąć do dyspozycji Szyllinga dopiero w drugim tygodniu września. W rezultacie w chwili wybuchu wojny jedyny duży odwód operacyjny stanowiła brygada Maczka zgrupowana w okolicach Krakowa.

Sytuację, w jakiej znalazła się Armia „Kraków”, trafnie podsumował oficer sztabowy mjr Władysław Steblik: „Skrzydła zawisły właściwie w próżni, natomiast front czołowy, mający być trzymany do ostateczności – bez myśli o odwrocie, był w gruncie rzeczy kordonem odosobnionych wysp oporu na głównych kierunkach przewidywanego natarcia nieprzyjaciela, łatwych do obejścia lub sforsowania siłą w słabszych miejscach. Tymczasem [...] armia nie miała wystarczających odwodów do skutecznego sparowania zwłaszcza zarysowującego się spod Tatr groźnego uderzenia okrążającego i w ogóle pozbawiona była możności wytworzenia gdziekolwiek lokalnej przewagi nad nieprzyjacielem”.

Dzięki wytężonej pracy wywiadu wojskowego miejsca niemieckiej koncentracji przed frontem Armii „Kraków” sztabowcy gen. Szyllinga znali już kilka dni przed wybuchem wojny. Na dalekim beskidzko-podtatrzańskim skrzydle polskiej armii wykryto obecności dużego zgrupowania pancernego wchodzącego w skład 14. Armii gen. Wilhelma Lista. Jej zadaniem było okrążenie i rozbicie sił polskich w rejonie Górnego Śląska i Małopolski.

W ramach tego planu oddziały XXII Korpusu Pancernego gen. Ewalda von Kleista miały wyprowadzić silne uderzenie z rejonu Doliny Orawskiej na odcinek pomiędzy Jordanowem a Nowym Targiem, a następnie wyjść szerokim łukiem na polskie tyły i odciąć drogi odwrotu.

Do dyspozycji von Kleista oddano 2. Dywizję Pancerną, 4. Dywizję Lekką i 3. Dywizję Górską. W sumie ok. 40 tys. żołnierzy, 380 czołgów, 120 samochodów pancernych, 72 haubice 105 i 150 mm, 12 górskich haubic 75 mm, 75 moździerzy 81 mm, 140 dział ppanc. i 24 działa plot.

Naprzeciw tej potężnej masy wojsk początkowo stały tylko 1. Pułk Piechoty KOP ppłk. Jana Wójcika oraz Batalion Obrony Narodowej „Zakopane” nalezące do 1. Brygady Górskiej. Zdając sobie sprawę z ogromnego zagrożenia, jakie zawisło nad beskidzką flanką armii, gen. Szylling musiał uruchomić swój jedyny odwód już w pierwszych godzinach wojny.

Rankiem 1 września 1939 roku brygada płk. Maczka została skierowana w rejon Jordanowa z zadaniem zamknięcia górskich wyjść z doliny Czarnego Dunajca w kierunku północnym i zatrzymania pancernych kolumn nieprzyjaciela przed linią Myślenice – Dobczyce.

W nadchodzącej bitwie o Beskid Wyspowy siły polskie w rejonie Jordanowa liczyły łącznie: ok. 7 tys. żołnierzy, 16 czołgów Vickers, 26 tankietek, 27 dział ppanc. 37 mm, 16 haubic i armat od 65 do 100 mm i zaledwie kilka moździerzy 81 mm. Przewaga przeciwnika była więc miażdżąca. Jednak sprzymierzeńcem Polaków był teren. Górzysty obszar Beskidu (wzniesienia o wysokości 500 – 1000 m n.p.m.) porośnięty lasami i poprzecinany wartkimi rzeczkami ułatwiał prowadzenie działań obronnych.

[srodtytul]Bitwa w Beskidzie Wyspowym [/srodtytul]

[b]1 września – na pomoc „Leonidasowi”[/b]

Pozycje 1. Pułku Piechoty KOP rozciągły się na szerokości ok. 10 km pomiędzy Jordanowem i Rabką. Zgodnie z regulaminami odcinek tej długości powinien być broniony siłami co najmniej dywizji. 1. baon pułku wsparty kompanią Obrony Narodowej przyjął obronę ok. 5 km na południe od Jordanowa, zajmując pozycje na Górze Ludwiki oraz we wsiach Wysoka i Skawa.

2. baon stanął na lewej flance pułku w okolicach Rabki, obsadzając wysunięte pozycje w rejonie Chabówki. W odwodzie pułku znalazł się BON „Zakopane” oraz bateria dział górskich 65 mm.

Rankiem 1 września do kwatery Szyllinga dotarł alarmujący meldunek dowódcy 1. Brygady Górskiej płk. Janusza Gaładyka: „Cała dolina od Orawy pełna setek czołgów, samochodów pancernych i transportowych sunących na Jabłonkę, Spytkowice i na Czarny Dunajec. Nie zrozumcie mnie źle, 1. Pułk KOP spełni rolę Leonidasa, ale myślcie o swoim skrzydle i tyłach”.

Niecałą godzinę później na ratunek żołnierzom ppłk. Wójcika pędziły już zmotoryzowane kolumny 10. BK. Dodatkowo od strony Wadowic skierowano w zagrożony rejon dwa bataliony 12. Pułku Piechoty z dywizjonem artylerii i pociągiem pancernym nr 51.

Tymczasem do południa niemieckie czołówki pancerne zepchnęły polskie oddziały osłonowe z Jabłonki i Czarnego Dunajca, po czym zajęły Spytkowice, zbliżając się na 5 km do głównej pozycji 1. PP KOP.

Wiedząc, że kopowcy bez wsparcia nie oprą się przeciwnikowi, płk Maczek na czele szwadronu ppanc. ruszył „na pełnym gazie” do sztabu ppłk. Wójcika, zostawiając za sobą kolumnę brygady. Dziewięć przeciwpancernych boforsów w ostatniej chwili wzmocniło obronę na zboczach Góry Ludwiki nieopodal wsi Wysoka. W tym miejscu wzniesienia łagodnie opadały w kierunku opanowanych przez Niemców Spytkowic i stanowiły teren łatwo dostępny dla czołgów nieprzyjaciela.

Obecność dział ppanc. wyraźnie wzmocniła morale obrońców – miejscowych górali służących w Obronie Narodowej, jak wspominał szef sztabu brygady mjr Franciszek Skibiński: „przeważnie starszych ludzi ubranych po cywilnemu i tylko z opaskami na rękawach, uzbrojonych w karabiny, bez broni ciężkiej”, którym „pułkownik Wójcik podrzucił [...] parę ręcznych karabinów maszynowych i pluton KOP-owskich ciężkich karabinów maszynowych”.

Trzy godziny później na pozycje tego improwizowanego zgrupowania spadło silne natarcie niemieckiej 2. Dywizji Pancernej.

Ku zaskoczeniu Niemców pierwszy atak załamał się w dobrze zorganizowanym ogniu cekaemów i dział przeciwpancernych. W odpowiedzi na Wysoką spadł grad pocisków wrogiej artylerii. Nie złamało to jednak obrońców. Niemal do zapadnięcia zmroku trwały falowe ataki niemieckiej piechoty, wspartej ok. 70 czołgami.

Wieczorem do walki włączył się z marszu 2. szwadron 24. Pułku Ułanów. Chwilę potem wsparcie ogniowe dał 16. Dywizjon Artylerii Motorowej. Strzelcy płk. Maczka kilkakrotnie kontratakowali, spychając Niemców na pozycje wyjściowe. Dzięki wielkiemu poświęceniu utrzymano pozycje wokół Wysokiej i powstrzymano marsz Niemców. Na przedpolach zniszczonej wsi pozostało kilkanaście zniszczonych bądź uszkodzonych niemieckich wozów bojowych.

Wieczorem 1 września wszystkie oddziały 10. BK dotarły w rejon Jordanowa. 24. Pułk Ułanów płk. Kazimierza Dworaka przejął obronę Góry Ludwiki i Wysokiej. Na prawym skrzydle Dworaka stanął przybyły nad ranem 2. Batalion 12. Pułku Piechoty, a na lewej, w okolicach Rabki, 1. Pułk Piechoty KOP z baterią artylerii górskiej i szwadronem dział ppanc. W odwodzie do dyspozycji płk. Maczka pozostały: 10. PSK, dwie kompanie czołgów i dywizjon rozpoznawczy. Saperzy mieli dokonać zniszczeń przed frontem polskich oddziałów, aby spowolnić marsz nieprzyjaciela, a także przygotować pułapki na wypadek odwrotu.

[b]2 września – walki o Wysoką[/b]

Rankiem 2 września Niemcy wznowili natarcie w kierunku Wysokiej i Góry Ludwiki. Tym razem w walkę zaangażowały się prawie wszystkie oddziały 2. DPanc. Najpierw na polskie pozycje spadła lawina pocisków artyleryjskich. Później do akcji wkroczyły niemieckie czołgi i piechota. Podobnie jak dzień wcześniej, pierwszy atak Polacy odparli. Niemcy jednak nie rezygnowali i rzucali do natarcia coraz więcej czołgów. Pierwszy kryzys nastąpił koło południa, gdy niemiecka piechota wdarła się do Wysokiej. Do kontrataku ruszył odwodowy szwadron 24. Pułku Ułanów wsparty plutonem tankietek. Pozaciętej walce nieprzyjaciela odepchnięto.

Przez następne dwie godziny Niemcy przegrupowali siły i ok. godz. 15 uderzyli ponownie. Dowodzący 2. Dywizją Pancerną gen. Rudolf Veiel pchnął w bój prawie 2/3 czołgów dając im wsparcie aż sześciu dywizjonów artylerii. 200 czołgów i samochodów pancernych pełzło ku polskim pozycjom. Obsługi działek ppanc. robiły, co mogły, by zatrzymać pancerny walec wroga. Pochowani w parowach i kępach drzew strzelcy płk. Dworaka prowadzili ogień z nielicznych karabinów przeciwpancernych. Broń maszynowa zbierała śmiertelne żniwo wśród atakującej piechoty. Jednak Niemcy parli nieustępliwie do przodu. Ogień czołgowych dział i kaemów zaczął dziesiątkować obsługi działek. Padły punkty obserwacyjne polskiej artylerii, przez co armaty 16. Dywizjonu nie mogły skutecznie wspierać obrońców. Płk Dworak rzucił do desperackiego kontrataku wszystkie odwody. Do walki włączył się także przybyły do Jordanowa pociąg pancerny nr 51 „Pierwszy Marszałek”. Niemiecka artyleria próbowała go uciszyć, ale mimo strat wśród załogi do końca bitwy raził Niemców celnym ogniem.

Po kilku godzinach morderczej walki Polacy musieli dać za wygraną. Kolejne drużyny i plutony pękały, przepuszczając wroga w pozycje obronne. Wieczorem 24. Pułk Ułanów, osłaniany przez tankietki dywizjonu rozpoznawczego brygady, odskoczył do Jordanowa. Niemcy próbowali pójść za ciosem i zająć miasto jeszcze tego samego dnia, ale zostali zatrzymani skoncentrowanym ogniem polskiej artylerii.

Gdy żołnierze płk. Dworaka heroicznie bronili Wysokiej, na odcinku Rabki doszło do pierwszych starć 1. Pułku KOP z oddziałami 4. Dywizji Lekkiej i 3. Dywizji Górskiej. Wieczorem Niemcy zaczęli jednak obchodzić pozycje „pograniczników” Wójcika w rejonie Chabówki, zmuszając ich do odwrotu na wzgórza na północ od Rabki.

Dwudniowe walki na przedpolu Jordanowa kosztowały Niemców ok. 50 czołgów i pojazdów pancernych. Straty brygady to przede wszystkim kilka bezcennych działek ppanc. Pomimo utraty Wysokiej płk Maczek we wspomnieniach podkreślał moralne znaczenie walk 1 i 2 września. „Rekompensatą były: straty dużo większe po stronie niemieckiej, zysk dwóch dni dla wykonania zadania i ogromne podniesienie morale własnego żołnierza, który przekonał się, że można bić, i to dobrze, Niemców”.

[b]3 września – na północ od Jordanowa[/b]

Po utracie Wysokiej i Chabówki dalsze pozostawanie w dolinie Jordanowa nie miało sensu. Niemcy zajęli teren, który górował na polskimi pozycjami, dając im przewagę ogniową. W tej sytuacji płk Maczek nakazał odskok parę kilometrów na północ, gdzie wśród beskidzkich wąwozów i cieśnin zamierzał dalej opóźniać niemiecki marsz. Niestety wraz z postępami wroga rosła ilość dróg dostępnych dla jego pancernych kolumn. Stawiało to płk. Maczka przed trudnym zadaniem wyprowadzenia kontrataków szczupłymi siłami.

3 września 10. BK nadal stawiała czoło 2. DPanc., której kolumny próbowały się przebić na Myślenice dwiema drogami – przez Łętownię i Naprawę. Pierwszą zablokował zmęczony 24. Pułk Ułanów, a drugą – wypoczęty 10. Pułk Strzelców Konnych płk. Janusza Bokszaczanina. Reszta oddziałów brygady stanęła w odwodzie.

Kolejny dzień walk rozpoczął się od zaskakującego dla Niemców nalotu polskiego lotnictwa. To dwie eskadry karasi zaatakowały zgrupowania pancerne wroga pod Chabówką i Spytkowicami, opóźniając ich działania. Pojawienie się na niebie polskich samolotów dodało otuchy piechocie. „Mało ich było, tych karasi, ale ich widok i głuche detonacje wyrzuconych za Skawą bomb bardzo nas podniosły na duchu – nie zapominają o nas, pomagają!” – wspominał Franciszek Skibiński.

Po zamieszaniu spowodowanym nalotami niemieckie szpice pancerne ruszyły jednak do przodu. Niemcy spodziewali się zastać Polaków w Jordanowie, a gdy ich nie znaleźli, kompanie rozpoznawcze rozeszły się po okolicy, szukając kontaktu z obrońcami. Znalazły go dość szybko, wpadając w zasadzki czujek pułku Bokszaczanina. Strzelcy konni wzięli do niewoli kilku niemieckich oficerów, przy których znaleziono cenne mapy i dokumenty ujawniające plany XXII Korpusu Pancernego.

Wreszcie koło południa Niemcy natarli na nowe polskie pozycje. I znowu żołnierze 10. BK stawili zaciekły opór. Niemcy mieli dostateczne siły, by obchodzić polskie stanowiska, zmuszając obrońców do odskoku w otchłań beskidzkich wzgórz i lasów.

Tego dnia do walki weszła najcięższa broń brygady. Vickersy ze 121. Kompanii gwałtownym kontratakiem pomogły strzelcom Bokszaczanina zażegnać kryzys i przegrupować siły. Niemcy byli zaskoczeni obecnością czołgów uzbrojonych w działka 47 mm, których pociski w przeciwieństwie do kaemów tankietek stanowiły dla ich wozów bojowych śmiertelne zagrożenie. Szkoda, że Maczek miał tak mało czołgów zasługujących na to miano, bo mógłby zadać przeciwnikowi ciężkie straty.

10. BK obroniła swoje pozycje, ale gorzej wiodło się kopowcom na flance. Niemieckie czołgi dopadły jeden z batalionów 1. Pułku podczas przegrupowania i rozproszyły go. Tylko natychmiastowa kontrakcja tankietek dywizjonu rozpoznawczego pozwoliła opanować sytuację. Niestety w tym czasie oddziały 3 DGór. obchodziły już skrzydło pułku i nad polskim zgrupowaniem zawisło widmo katastrofy.

[b]4 września – kontratak pod Mszaną[/b]

Płk Maczek, chcąc utrzymać obronę, zdecydował się na zwrot zaczepny na lewym skrzydle swojego ugrupowania, przeciwko oddziałom 4 DLek. i 3 DGór. pod Mszaną. Naprzeciw 2. DPanc. pozostawił tylko 10. PSK wsparty baterią artylerii i szwadronem ppanc. Reszta brygady nocą z 3 na 4 września pokonała 60 km szerokim łukiem przez Myślenice, aby nad ranem wesprzeć wyczerpanych żołnierzy płk. Wójcika. Był to wyczyn nie lada ze względu na zatorowane przez uciekinierów drogi. Pluton regulacji ruchu dokonywał cudów, by oczyścić przejazd dla wojska. Widok płaczących kobiet i dzieci, których dobytek trzeba było spychać siłą z traktu, był dla żołnierzy przeżyciem silniejszym nieraz od walki z wrogiem.

Polskie natarcie ruszyło w południe 4 września. Do akcji weszły niemal wszystkie wozy bojowe brygady, wsparte przez ułanów 24. Pułku. Ich impet odrzucił Niemców o 4 km, a celny ogień zmusił do ucieczki wrogie samochody pancerne i kilka czołgów. Po południu Niemcy wyprowadzili kilka wściekłych kontrataków, ściągając pod Mszanę niemal połowę wozów bojowych 4. DLek. Większość ataków odparto. Jednak wobec ponownej groźby oskrzydlenia żołnierze Maczka znowu musieli się cofnąć.

Podczas pięciodniowych zmagań w Beskidzie Wyspowym 10. Brygada zdała swój egzamin na piątkę, nie dopuszczając pancernych kolumn wroga na tyły Armii „Kraków”. Dzienne tempo niemieckiego natarcia wynosiło tu zaledwie 4 – 5 km.

[srodtytul]„Uderz i odskocz”[/srodtytul]

Scenariusz kolejnych dni walk wyglądał podobnie. Określenie „uderz i odskocz” stało się mottem dla oskrzydlanych ze wszystkich stron oddziałów brygady. Kontrataki pod Pcimiem, Wiśniczem i Dąbiem wyznaczyły kolejne punkty na szlaku bojowym pancerniaków płk. Maczka.

10. BK osłaniała odwrót Armii „Kraków” na linię Sanu, walcząc z oddziałami 4 DLek. i 2 DPanc. w okolicach Rzeszowa, Łańcuta i Jarosławia, niejednokrotnie ratując wycofującą się polską piechotę przed zagonami pancernymi wroga. Od 12 września żołnierze brygady uczestniczyli aktywnie w obronie Lwowa, tocząc m.in. zażarte boje o wieś Zboiska i wzgórze 324.

17 września, na wieść o agresji sowieckiej, brygada na polecenie naczelnego wodza oderwała się od nieprzyjaciela i udała do Halicza, a potem do Stanisławowa, gdzie zastał ją tragiczny rozkaz opuszczenia terytorium Rzeczypospolitej i przejścia na Węgry bądź do Rumunii. Jej oddziały wraz z całym sprzętem przekroczyły 19 września granicę węgierską.

[srodtytul]Zmarnowana szansa[/srodtytul]

Obok 10. BK marszałek Rydz-Śmigły miał do dyspozycji kilka innych jednostek pancernych i zmotoryzowanych: wspomnianą Warszawską Brygadę Pancerno-Motorową płk. Roweckiego oraz 1., 2. i 21. bataliony czołgów lekkich. Ale bataliony wchodziły do akcji samodzielnie, a ich kompanie walczyły najczęściej w odosobnieniu, wspierając działania piechoty. Czasem pozwalało to na odniesienie lokalnego sukcesu, ale nie mogło zmienić sytuacji na szerszą skalę.

Przykładem mogą być losy 2. Batalionu. Dwie kompanie (ok. 30 czołgów 7TP) użyto 4 września w bitwie pod Piotrkowem. Śmiałe przeciwuderzenie polskich czołgów wspartych piechotą pozwoliło na częściową likwidację niemieckich przyczółków nad rzeką Prudką. Doszło do pierwszych pojedynków czołgowych, z których polskie załogi wyszły zwycięsko, niszcząc sześć wozów nieprzyjaciela przy stracie jednego własnego i dwóch uszkodzonych. Kolejny dzień walk to seria polskich uderzeń na pozycje 1. DPanc. toczonych już ze zmiennym szczęściem. Niemcy wykazali się doskonałym współdziałaniem czołgów, artylerii polowej i dział ppanc., przez co polskie oddziały nie zdołały przełamać ich obrony. Pancerniacy zniszczyli 15 wozów bojowych przeciwnika, ale za cenę 12 własnych. Zahamowali jednak manewr wroga zmierzający do okrążenia polskiej obrony w okolicach Piotrkowa. Niestety kompanie 2. Batalionu uległy rozproszeniu i działały dalej samodzielnie.

Z kolei 1. Batalion czołgów w pierwszych dniach września odbył serię długich przemarszów powodujących awarie sprzętu i zużywanie cennego paliwa. Wreszcie 7 września został rzucony do osłony wycofujących się za Wisłę oddziałów 13. DP. Rozproszone na szerokim froncie kompanie i plutony toczyły boje spotkaniowe z niemieckimi czołgami, ratując przed zagładą polską piechotę. Doprowadziło to utraty kolejnego zwartego odwodu pancernego. Część jednostki (ok. 20 wozów) zebrano ponownie za Wisłą i podporządkowano Warszawskiej Brygadzie Pancerno-Motorowej.

Jednostka płk. Roweckiego przeszła swój chrzest bojowy dopiero 13 września, atakując niemieckie przyczółki na Wiśle pod Annopolem. W kolejnych dniach brygada cofała się wraz z oddziałami Armii „Lublin” na Lwów wobec zaciskających się niemieckich kleszczy. Ostatni akt dramatu polskich pancerniaków rozegrał się pomiędzy 18 a 20 września w trakcie bitwy pod Tomaszowem Lubelskim. Do desperackiej próby przebicia się na południowy wschód rzucono ok. 80 wozów bojowych, w tym ok. 30 czołgów 7TP i Vickers. Ale nie użyto ich w masie na głównym kierunku natarcia, tracąc większość wozów przy wsparciu działań piechoty. Zdobyto na jakiś czas miasto, jednak nie otworzono sobie definitywnie drogi na południe.

W trakcie kampanii wrześniowej Wehrmacht stracił oficjalnie 674 czołgów i 318 samochodów pancernych. Stanowiło to prawie 1/3 użytego sprzętu. Straty bezpowrotne wyniosły ok. 250 czołgów. Szacuje się, że ok. 70 z nich, a także 30 samochodów pancernych, padło łupem polskiej broni pancernej.

Co ciekawe, niemieckie straty w sprzęcie pancernym podczas kampanii na Zachodzie latem 1940 roku były niewiele większe. Biorąc pod uwagę ogromną przewagę materiałową armii francuskiej i brytyjskiej nad wrześniową armią polską, wystawia to polskim żołnierzom bardzo dobre świadectwo.

[i]Aleksander Socha, politolog, historyk, zajmuje się historią wojskowości[/i]

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy