Różni mądrzy ludzie różne podawali przyczyny, dlaczego ten silny i piękny kraj upadł tak nieładnie. Pośród nich może najgłębiej zapadły mi w pamięć opinie wielkiego historyka francuskiego Marca Blocha i Polaka Andrzeja Bobkowskiego, który uciekał rowerem przez walącą się Francję: po prostu mało kto chciał się wtedy bić za Republikę. Przed długie lata walono w nią z prawa i z lewa, opluwano ją na czarno i na czerwono, a szeroko pojęte centrum skazane było na nieuchronny oportunizm, na zdawkowe politykierstwo.

Republika poszła na wojnę z dramatycznie zachwianą tożsamością, głęboko podzielona, nie tylko bez wiary w zwycięstwo, ale nawet bez wiary w samą siebie. To gwarantowało katastrofę, zwłaszcza że świadomość straszliwej ceny poprzedniego zwycięstwa nie mogła nagle wyparować z umysłów obywateli.

Oczywiście był też obezwładniający mit Linii Maginota, absurdalne pomysły sztabu generalnego, zatrważające skostnienie korpusu oficerskiego, co w zarodku unicestwiało wszelkie innowacje strategiczne. Usypiająca mieszanka pychy i lęku, nieprzetrawione dziedzictwo wielkiej wojny. Dla francuskiego ducha pamięć o niej okazała się zatrutym pokarmem – nadciągnęła wojna całkiem nowa. I armia, elity, ba, samo społeczeństwo Francji nie podołało jej wyzwaniom. A to z kolei wprowadziło w jego krwiobieg nową truciznę poklęskowej frustracji, którą usiłowano „nadrabiać” w Algierii i Indochinach (pod Dien Bien Phu oficerowie francuscy szykownie spacerowali pod gradem wietnamskich pocisków).

Nie należy wszakże zapominać o wysiłku Francuzów (zwłaszcza Wolnych Francuzów de Gaulle’a) w przekroju całej wojny. Ot, choćby o ich istotnym udziale w alianckiej operacji pod Monte Cassino. Trzeba też podziwiać ich za powojenne przekształcenie francuskiej „wielkiej smuty” w obraz chwały. Gen. de Gaulle był chyba największym mistrzem PR w poprzednim stuleciu…

[i]Jarosław Krawczyk, redaktor naczelny „Mówią wieki”[/i]