[b]Jan Lechoń[/b] (naprawdę Leszek Serafinowicz), ten polski Rimbaud, poeta z prawdziwie Boskiego nadania, którego debiutancki tomik poezji ukazał się w 1913 roku, gdy autor miał 14 lat, a Teatr w Pomarańczarni wystawił jego „W pałacu królewskim” w 1916 r. – Pozostał piłsudczykiem do ostatnich dni swojego życia. „Choć o nim nie myślę – pisał – i nie wzywam jego imienia nadaremno, jestem wierny Piłsudskiemu jak wspomnieniom młodości, jak Mickiewiczowi czy Żeromskiemu. To zarazem instynkt i przekonanie, że on stał jak Czatyrdah nad innymi górami, nad wszystkimi fachowcami polityki, jedyny wśród nich – na miarę Szekspira i Wyspiańskiego, jedyny należący do poezji”.
W swej twórczości oddał też Lechoń hołd wysiłkowi legionowemu, jeden z wierszy poświęcając majorowi Brzozie, który odznaczył się w bitwie pod Kostiuchówką na Wołyniu w lipcu 1916 roku. Był on z pochodzenia Czechem, nazywał się Ottokar Brzoza-Brzezina. Na początku i końcu wiersza o nim poeta umieścił to samo zdanie: „To major Brzoza kartaczami w moskiewskie pułki wali”, a w środku utworu ukrył taką strofę:
Dudni nam ziemia, dudni, dudni.
Radujcie się majorze!
Tylko się Polska nam rozcudni,
Gdy skwarny przyjdzie czas południ
Na nasze krwawe zboże.
Wybuch wojny zastał Lechonia w Paryżu, skąd w 1940 r. przez Portugalię wyjechał do Brazylii, a stamtąd w grudniu 1941 r. do Stanów Zjednoczonych, gdzie osiadł w Nowym Jorku. 8 czerwca 1956 roku wyskoczył z okna hotelu przy 57. ulicy, ginąc na miejscu. 35 lat później prochy poety sprowadzone zostały do ojczyzny i złożone w grobie rodzinnym na cmentarzu w podwarszawskich Laskach.