Nad bagnami Polesia błyszczą w słońcu skrzydła myśliwca z biało-czerwoną szachownicą. Polscy piloci od paru tygodni patrolują granicę z ZSRR, wypatrując sowieckich samolotów, które jesienią 1936 r. niemal codziennie ją naruszają, by fotografować budowę umocnień między Kamieńcem Podolskim a Pińskiem.
Na wschód od lotniska w Sarnach porucznik Witold Urbanowicz dostrzega w powietrzu sylwetkę obcego samolotu. To obserwacyjny dwupłatowiec Polikarpow R-4. Polski myśliwiec pamięta: wolno mu strzelać tylko w obronie własnej. Kołysaniem skrzydeł i ręką nakazuje Sowietom zawrócić. Odpowiedzią jest seria z kaemu. Wtedy zwinny P-11 jak jastrząb spada na ofiarę i otwiera ogień. Po chwili R-4 korkociągiem zwala się w chmury.
W gazetach pojawia się wzmianka: „Samolot rosyjski z niewiadomych powodów rozbił się w błotach poleskich”. To jedyna informacja o pierwszym powietrznym zwycięstwie Witolda Urbanowicza, jaka ujrzała przed wojną światło dzienne. Obie strony incydent przemilczały. Polscy dowódcy nie byli wcale pewni, czy rzeczywiście Rosjanie pierwsi zaczęli strzelać. I nie są o tym przekonani historycy.
Nie bez powodu jeden z angielskich przełożonych Urbanowicza z okresu wojny napisał o nim w opinii służbowej, że wyróżnia go wyjątkowa determinacja w dążeniu do starcia i zniszczenia wroga. Ta właśnie cecha w połączeniu z odwagą, zimną krwią oraz doskonałym panowaniem nad samolotem uczyniły z niego myśliwskiego asa. Niezależna natura i gorący temperament przysparzały mu popularności wśród młodych oficerów i niechęci ze strony dowódców. „Może przez to buławy marszałkowskiej w plecaku nie nosiłem – zastanawiał się w pamiętnikach i przyznawał – Przed wojną byłem rozbrykanym porucznikiem”.
Przyszły dowódca Dywizjonu 303 wychował się niemal w niedostatku. Mógł się uczyć jedynie dzięki wstąpieniu do Korpusu Kadetów w Modlinie. Wywodził się z Suwalszczyzny, z rodziny o szlacheckich korzeniach i patriotycznych tradycjach, gospodarującej na początku XX w. już na zaledwie 30-morgowym gospodarstwie. Kiedy miał pięć lat, rok przed wybuchem I wojny światowej, w pobliżu jego rodzinnej wsi spadł balon z francuskim aeronautą. Miejscowi utrzymywali, że to cudzoziemski diabeł zleciał z nieba, w którym mieszka, jak wiadomo, Pan Bóg. Wypadek ten wywarł wielkie wrażenie na małym Witku. „Fascynowało mnie oderwanie się od ziemi, na której było tyle krzywdy i zbrodni. I to, że latanie jest niebezpieczne” – wspominał.