Ale przed Pearl Harbor Ameryka wydawała się niezwyciężona. Oczywiście doceniam szaleńczą desperację japońskiego żołnierza i sprawność dowódców wszystkich szczebli. Ale widzę też zbrodniczą głupotę ich Sztabu Generalnego, który porwał się, jak się na koniec okazało, z motyką na słońce.
A na dobre zaczynało się to okazywać pod Midway i na Morzu Koralowym, gdzie – choć z wielkim mozołem – Jankesi biorą górę. Ale to, powiadam, prędzej czy później stać się musiało. Jednakże z punktu widzenia sztuki wojennomorskiej bitwy te sygnalizują coś niesłychanie ważnego: oto zmierzch wojny morskiej pojętej jako starcie okrętów. W pewnym sensie Salamina, Trafalgar i bitwa jutlandzka „w jednym stoją domu”, bo choć pod Salaminą nie było armat, to okręty biły się dziób w dziób, burta w burtę.
Tymczasem teraz pływające lotniska wysyłają na wroga samoloty – i wróg też. Bitwa morska przenosi się w powietrze, jeden żywioł zwyciężył drugi… Cokolwiek by powiedzieć, jest w tym pewien paradoks. Tak jak jest mocno paradoksalne, że Japończycy, którzy rozpoczęli tę wojnę brutalnym atakiem z powietrza, skonstruowali sobie dwa monstrualne pancerniki. No, wiele one nie dokonały. To już zmierzch tych wspaniałych okrętów, jakkolwiek do dziś Amerykanie trzymają dwie sztuki w osobliwych kokonach.
O ile pamiętam, ostatni brytyjski pancernik „Vanguard” poszedł na przybory do golenia w latach 50. XX w. Zresztą, choć w dzieciństwie byłem maniakiem „okrętologii”, nie znam dziejów tej jednostki. Widziałem tylko jej piękne zdjęcia w słynnym angielskim katalogu „Jane’s Fighting Ships”.
Może któryś z czytelników zna jego dzieje?Napisałem, że wojna morska między Ameryką i Japonią toczyła się w powietrzu. Ale też w morskich głębinach. Nie tylko w sensie „torpedowym”, bo również jakoś poetyckim, Pearl Harbor, Morze Koralowe… Perła i koral, klejnoty morza, najpiękniejsze ozdoby niezmierzonych głębi. Zawsze jest jakiś kłopot z żywiołami, a najgorszy – jak widać – z wojną.