Wszelako tzw. rajd na Dieppe należy do zupełnie wyjątkowych nonsensów, tym bardziej że wykreował go polityk wielce wybitny i łebski – Winston Churchill. Ten sam zresztą, który już raz, podczas I wojny światowej, spowodował inny desant zakończony rzezią własnych żołnierzy – pod Gallipoli.
Jak to detalicznie było, barwnie opowiada Andrzej Nieuważny, tu wystarczy przypomnieć, że w roku 1942 pod naciskiem Stalina i Roosevelta Churchill zgodził się na miniinwazję na Francję – szokująco małymi siłami. Ruszyły wtedy na Dieppe dwie brygady kanadyjskie, przygarść komandosów, z 50 czołgów – razem 6 tys. luda! Groteska, tyle co kot napłakał. Niby cała ta ekipa miała zająć jakieś miejsca ważne a strategiczne, ale prawdziwy powód desantu był inny. Oto przemądry sir Winston chciał naocznie zademonstrować amerykańskiemu sojusznikowi Rooseveltowi, że to jego plan inwazji jest lepszy – tzn. trzeba uderzyć później i nie da się tego zrobić bez starannego przygotowania, zgromadzenia zgoła niesamowitych środków; na razie niech się biją na kontynencie Sowieci. Tyle że całkiem świadomie zrobił to po trupach, bo rzecz skończyła się katastrofą – zginęły bądź poszły do niewoli ponad 3 tysiące Kanadyjczyków. To zresztą charakterystyczne – nie byli to Anglicy.
Na zdrowy rozum wszystko jest dość niepojęte. Przecież można było z góry założyć, że Niemcy nie gęsi i z głupia frant wziąć się nie dadzą. Zresztą gęsi są tradycyjnie czujne, czego wieki temu dowiodły te starorzymskie. Zasadniczo i bez kilku tysięcy ofiar wszyscy wiedzieli, że do otwarcia drugiego frontu trzeba się przygotować. Powiada się ironicznie o sowieckim, stalinowskim „przygotowaniu bojem” – a tu niby co było innego?
Mięso armatnie i kwita.
„Perfidny Albion” – powiadali Francuzi.