Wszelako nie ma co się nad tym (nomen omen) rozwodzić, albowiem batalia pod Kurskiem była jak najbardziej naziemna.

Straszna to było bitwa – szły na siebie tysiące pancernych potworów, struchlałe niebo stanęło w płomieniach, a czołgi i ludzie paliły się jak zapałki. „Czołgi i ludzie” – to właściwa kolejność, gdyż człowiek w tej potrzebie skarlał do poziomu nieznaczącej istotki. To była apokalipsa maszyn – obraz nieodległy od wizji Stanisława Lema. Pobojowisko stanowiło najokropniejszy krajobraz ze wszystkich bitew świata: człowieczeństwo dogorywające na pokracznych zwłokach maszyn. Taki pejzaż.

Odpowiedź na pytanie, kto wygrał, jest oczywista – Armia Czerwona, która po początkowych niepowodzeniach wzięła się w garść i przemogła Niemców. Jednak za cenę strat zgoła niesamowitych, bo na jeden czołg niemiecki zniszczony przez krasnoarmiejców wypadało (w dość swobodnym szacunku) jakieś siedem straconych. Dowodzi to bez wątpienia większej sprawności hitlerowskich pancerniaków i ich sprzętu, zapewne też lepszego dowodzenia. Niemiecka machina wojenna jeszcze raz pokazała swą zabójczą skuteczność.

Tyle, że niewiele z tego wynikło, albowiem straty niemieckie, choć niepomiernie mniejsze, były całkowicie katastrofalne: tak wielkiego uszczerbku w gąsienicowym żelastwie, a zwłaszcza fachowcach wykwalifikowanych w jego obsłudze, nie dało się już wystarczająco uzupełnić, szczególnie że od Zachodu szedł inny wróg. Tymczasem Związek Sowiecki mógł wysłać do boju nie tylko nieprzeliczone lasy prostych żołnierzy, ale też wciąż nowe i nowe szarańcze czołgów i samolotów. Powiedzmy sobie szczerze: z armią Hitlera, najlepszą armią świata, nie dało się wygrać li tylko masą sołdatów z antycznymi karabinami na sznurkach. Zwyciężyła wielka maszyna.

[i]Jarosław Krawczyk redaktor naczelny „Mówią wieki”[/i]