Przed nimi na tle nocnego nieba rysuje się cel ich niebezpiecznej wyprawy przez pustynię – drewniana, wzmocniona szynami wieża obserwacyjna nieprzyjacielskiej artylerii. Plutonowy podchorąży Adolf Bocheński i strzelec Stach Jakubas z kościuszkowskich Racławic oblewają jej podstawę benzyną i obkładają materiałami wybuchowymi. Usypują ścieżkę prochową, która musi zastąpić zgubiony lont. Od chwili jej zapalenia do wybuchu upływa zaledwie kilkanaście sekund. Zaraz potem zrywa się wściekła strzelanina. Od pocisków świetlnych – obserwatorzy angielscy obliczyli, że do dwójki śmiałków strzelało jednocześnie z odległych o 100 metrów włoskich okopów ok. 50 kaemów – rakiet i palącej się wieży robi się jasno jak w dzień. Dopiero po wielu godzinach polski patrol wraca szczęśliwie do swoich. Na pustyni dogasa odległa o trzy kilometry wieża, której rozżarzona do czerwoności stalowa konstrukcja przypomina rozpalony ruszt.
To kolejny wyczyn Bocheńskiego, słynnego już w całej Karpackiej Brygadzie specjalisty od patroli i roboty minerskiej. Od chwili przerzucenia SBSK do oblężonej twierdzy niestrudzenie, z jednym lub dwoma żołnierzami wyprawia się nocami na przedpole, by rozpoznawać nieprzyjacielskie stanowiska. Jeden z najwybitniejszych umysłów swego pokolenia, wschodząca gwiazda polskiej publicystyki historycznej i politycznej, pisze w listach: „nauczyłem się chodzić na czworakach jak pies, bez zmęczenia”. Na ostrzeliwanej pustyni czuje się niemal tak jak w parku otaczającym rodzinny pałac w Ponikiwie w Galicji. Dopiero podczas 50 „jubileuszowego” wypadu szczęście go opuszcza. Ze strzaskaną odłamkiem nogą trafia do polowego szpitala.
Pięcioletni „Adzio” Bocheński nauczył się czytać, studiując „Dzieje oręża polskiego w epoce napoleońskiej” Mariana Kukiela. Mając dziesięć lat, zagłębiał się w dzieła Clausewitza. Ale dopiero w Tobruku stanął twarzą w twarz z prawdą wojny: szczurami, brudem, krwią i śmiercią. Czystej wody intelektualista, niezmiernie wysoki i przeraźliwie chudy, któremu przyznano przed wojną kategorię D i mimo protekcji zaprzyjaźnionych wyższych oficerów nie przyjęto do podchorążówki – stał się już za życia legendarnym wzorem żołnierskich cnót, odwagi, fizycznej odporności i niezawodnego koleżeństwa. Porównywano go czasem do średniowiecznych rycerzy i antycznych wojowników.
Był młodszym bratem dwóch innych wybitnie uzdolnionych Bocheńskich – Józefa Marii, czyli ojca Innocentego, dominikanina, filozofa i teologa, po wojnie m.in. rektora Uniwersytetu we Fryburgu – oraz przenikliwego publicysty Aleksandra. Ich pałac w Ponikwie, w którego fasadzie brakowało wielu szyb, a na gzymsach wyrastały spore już krzewy, bez światła elektrycznego, przypominał siedzibę z baśni. W salonie o ścianach obitych tapetami z czasów króla Stasia, siedząc ostrożnie na fotelach z połamanymi nogami, trzej bracia dyskutowali o fundamentalnych problemach epoki.
Urodzony w 1909 r. Adolf, absolwent elitarnej École des Sciences Politiques w Paryżu i Uniwersytetu Lwowskiego, czuł się spadkobiercą krakowskich konserwatystów, stańczyków. W swej publicystyce opowiadał się m.in. za silną władzą państwową zdolną realizować polską rację stanu oraz aktywną, imperialną politykę narodową. Jednocześnie daleki był od ciasnego „etnicznego” nacjonalizmu i wszelkich przesądów, np. klasowych. W wojsku najlepiej czuł się wśród zwykłych żołnierzy. Mianowany podporucznikiem, zamiast bawić się ze swymi kolegami, oficerami Karpackiego Pułku Ułanów, pisywał listy podkomendnym, wśród których zdarzali się analfabeci, czytał – woził stale ze sobą 60 grubych książek – lub w trudnych chwilach recytował głośno Goethego i Broniewskiego.