Monarchowie wciąż lubowali się w obserwowaniu lub dowodzeniu podczas manewrów dużymi zgrupowaniami jazdy. W c.k. armii wojskowi prześmiewczo nazywali takie ćwiczenia „bitwami Zofii”, a to z tego powodu, że chętnie obserwowała je żona Franciszka Ferdynanda Zofia Chotek. Manewry te przybierały charakter widowiska plenerowego, w którym do szarży ruszały głębokie szyki o zwartym froncie. Zresztą sam następca tronu był generałem kawalerii.
Ten rodzaj sił zbrojnych najbardziej opierał się wszelkim zmianom. W zdominowanym przez szlachtę i arystokrację korpusie oficerskim panował kastowy duch. Kwestionowano potrzebę dostosowania taktyki, uzbrojenia czy umundurowania do wymogów współczesnego pola walki. W monarchii naddunajskiej pozostawiono jej anachroniczne, kolorowe mundury. Na manewrach dążono do starcia na broń białą i niechętnie walczono po spieszeniu. A co do efektywności szarż na stanowiska karabinów maszynowych podczas manewrów w
1913 roku gen. Rudolf Brudermann zapewniał: „Będzie to nas dużo kosztowało, ale jednak je stratujemy”.
Także cesarz niemiecki Wilhelm II miał zamiłowanie do efektownych szarż dużych ugrupowań kawaleryjskich, nie chcąc dać się przekonać, że w dobie szybkostrzelnych dział i karabinów są one anachronizmem. Do ich przeprowadzania potrafił się szykować już kilka miesięcy przed planowanymi manewrami, nakazując swym adiutantom zbadanie ukształtowania terenu i obeznanie z nim koni. Jak wspominał uczestnik ćwiczeń z okresu, gdy szefem sztabu generalnego był już Alfred von Schlieffen, po nieudanej próbie szarży podległej mu kawalerii Wilhelm II wydał rozkaz: „Całość stop!”, po czym przejął dowództwo nad stojącą nieopodal brygadą „wrogiej” kawalerii i przeprowadził tym razem zwycięski atak.
Nieco bardziej realistycznie patrzono na rolę kawalerii po stronie rosyjskiej. Bolesne doświadczenia wojny z Japonią nie zostały tu całkowicie zaprzepaszczone. W szkoleniu jazdy położono większy nacisk na walkę pieszą i umiejętności strzeleckie, a także wykorzystanie karabinów maszynowych i artylerii.