Szabla i koń kontra karabin maszynowy

W okresie poprzedzającym wybuch wielkiej wojny wojskowi nie zdawali sobie sprawy, że epoka kawalerii odchodzi do przeszłości

Publikacja: 30.09.2009 23:56

1 pułk ułanów I Brygady Legionów – grupa tzw. kozaków

1 pułk ułanów I Brygady Legionów – grupa tzw. kozaków

Foto: narodowe archiwum cyfrowe

Monarchowie wciąż lubowali się w obserwowaniu lub dowodzeniu podczas manewrów dużymi zgrupowaniami jazdy. W c.k. armii wojskowi prześmiewczo nazywali takie ćwiczenia „bitwami Zofii”, a to z tego powodu, że chętnie obserwowała je żona Franciszka Ferdynanda Zofia Chotek. Manewry te przybierały charakter widowiska plenerowego, w którym do szarży ruszały głębokie szyki o zwartym froncie. Zresztą sam następca tronu był generałem kawalerii.

Ten rodzaj sił zbrojnych najbardziej opierał się wszelkim zmianom. W zdominowanym przez szlachtę i arystokrację korpusie oficerskim panował kastowy duch. Kwestionowano potrzebę dostosowania taktyki, uzbrojenia czy umundurowania do wymogów współczesnego pola walki. W monarchii naddunajskiej pozostawiono jej anachroniczne, kolorowe mundury. Na manewrach dążono do starcia na broń białą i niechętnie walczono po spieszeniu. A co do efektywności szarż na stanowiska karabinów maszynowych podczas manewrów w

1913 roku gen. Rudolf Brudermann zapewniał: „Będzie to nas dużo kosztowało, ale jednak je stratujemy”.

Także cesarz niemiecki Wilhelm II miał zamiłowanie do efektownych szarż dużych ugrupowań kawaleryjskich, nie chcąc dać się przekonać, że w dobie szybkostrzelnych dział i karabinów są one anachronizmem. Do ich przeprowadzania potrafił się szykować już kilka miesięcy przed planowanymi manewrami, nakazując swym adiutantom zbadanie ukształtowania terenu i obeznanie z nim koni. Jak wspominał uczestnik ćwiczeń z okresu, gdy szefem sztabu generalnego był już Alfred von Schlieffen, po nieudanej próbie szarży podległej mu kawalerii Wilhelm II wydał rozkaz: „Całość stop!”, po czym przejął dowództwo nad stojącą nieopodal brygadą „wrogiej” kawalerii i przeprowadził tym razem zwycięski atak.

Nieco bardziej realistycznie patrzono na rolę kawalerii po stronie rosyjskiej. Bolesne doświadczenia wojny z Japonią nie zostały tu całkowicie zaprzepaszczone. W szkoleniu jazdy położono większy nacisk na walkę pieszą i umiejętności strzeleckie, a także wykorzystanie karabinów maszynowych i artylerii.

Na początku wielkiej wojny kawaleria odegrała jednak pewną rolę na froncie galicyjskim. Zgrupowana w rejonach przygranicznych dokonywała dalekich zwiadów i osłaniała miejsca koncentracji własnych wojsk. W tym okresie rozegrała się jedna z ostatnich w dziejach bitew kawaleryjskich na broń białą z udziałem większych zgrupowań kawalerii. Doszło do niej 21 sierpnia pod Jarosławicami na Podolu (rejon Złoczowa), gdzie spotkały się 4. c.k. Dywizja Jazdy z 10. i częścią 9. dywizji rosyjskiej. W decydującym momencie starcia, cesarsko-królewscy kawalerzyści, którzy już brali górę nad przeciwnikiem, dostali się nagle pod ogień dział i ckm 10. dywizji, który zmieszał ich szyki. Próby reorganizacji na tyłach nie zdały się na nic, gdyż żołnierze ponownie zostali rozproszeni – tym razem przez ogień artyleryjski nadciągającej rosyjskiej 9. Dywizji Kawalerii.

Ujawniła się tutaj podstawowa różnica w myśli taktycznej obu armii. Rosjanie traktowali artylerię konną oraz karabiny maszynowe jako potężną broń ofensywną, którą starali się wprowadzać do walki jak najwcześniej, podczas gdy ich przeciwnicy wciąż postrzegali ją jako element pomocniczy trzymany na tyłach. W rezultacie większość austro-węgierskich dział wciąż była podczepiona do zaprzęgów, gdy przez kolumnę marszową 4. dywizji przemknęli uciekający cesarsko-królewscy kawalerzyści, a w chwilę potem wpadli ścigający ich Rosjanie. Swoją drogą połowę austro-węgierskich sił użytych w starciu stanowiły dwa galicyjskie pułki ułanów (1. i 13.), w znacznej części złożone z Polaków.

Jarosławicka bitwa oznaczała koniec pewnej epoki. W dalszym okresie wojny, chcąc, nie chcąc, kawaleria musiała z reguły walczyć spieszona, a arystokraci szukający w wojnie jej rycerskiego wymiaru oraz osobistej sławy musieli przesiąść się na samoloty. Tak też uczynił oficer zachodniopruskich ułanów Manfred von Richthofen, zwany później czerwonym baronem.

[i]Piotr Szlanta - badacz Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego[/i]

Monarchowie wciąż lubowali się w obserwowaniu lub dowodzeniu podczas manewrów dużymi zgrupowaniami jazdy. W c.k. armii wojskowi prześmiewczo nazywali takie ćwiczenia „bitwami Zofii”, a to z tego powodu, że chętnie obserwowała je żona Franciszka Ferdynanda Zofia Chotek. Manewry te przybierały charakter widowiska plenerowego, w którym do szarży ruszały głębokie szyki o zwartym froncie. Zresztą sam następca tronu był generałem kawalerii.

Ten rodzaj sił zbrojnych najbardziej opierał się wszelkim zmianom. W zdominowanym przez szlachtę i arystokrację korpusie oficerskim panował kastowy duch. Kwestionowano potrzebę dostosowania taktyki, uzbrojenia czy umundurowania do wymogów współczesnego pola walki. W monarchii naddunajskiej pozostawiono jej anachroniczne, kolorowe mundury. Na manewrach dążono do starcia na broń białą i niechętnie walczono po spieszeniu. A co do efektywności szarż na stanowiska karabinów maszynowych podczas manewrów w

Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?