We fragmentach wspomnień jakiegoś brytyjskiego zrzutka, którego wysłano na pomoc serbskim czetnikom, wyczytałem, że podczas jego rozmów (zdrowo podlewanych alkoholem) z którymś z czetnickich przywódców na stole stała salaterka wypełniona wyłupionymi ludzkimi oczami.
Oczywiście były to oczy Chorwatów. Od tego widoku zapewne odwróciłoby się nawet nieulękłe oko Francisca Goi, największego mistrza w przedstawianiu okropności wojny.Ale dość makabry, jakkolwiek uważam, że w każdym felietonie o wojnie odrobina makabry nie zawadzi, albowiem nie dość powtarzać, że wszystkie wojny są straszne, a niektóre – straszniejsze.
Z tej zwycięsko wyszedł komunista Josip Broz-Tito, człowiek z pewnością inteligentniejszy od rozmaitych Dražów Mihailoviciów czy Ante Paveliciów – potrafił postawić na szeroki „front ludowy”. W warunkach pokojowych ta idea poszła naturalnie w kąt – w klasycznym stylu komunizmu. Tym bardziej że był bałkańskim despotą, mocno przypominającym Envera Hodżę czy Nicolae Ceausescu.
Lecz Sowietom, owszem, postawił się, w kaszę nie dał sobie dmuchać nawet Stalinowi, tyle że częściowo w imię krystalicznej czystości ideologicznej. Patronował też swoiście jugosłowiańskiej wersji systemu, stawiającej rzekomo na „demokrację oddolną”, z mityczną rolą rad zakładowych na czele.
Było to przeważnie fasadowe, ze to nieźle prezentowało się w oczach licznych zachodnich lewicowców, by nie powiedzieć – lewaków. Skądinąd trzeba przyznać, że jego władztwo szerzej niż inne demoludy otwierało się na Zachód. Szczególny temu wyraz dał Richard Burton, przyjmując rolę Tito w pełnej rozmachu, autoreklamiarskiej „Sutjesce”. Eks-Marek Antoniusz z „Kleopatry” miał poglądy bardzo lewicowe, a jeszcze bardziej lubił krociowe honoraria. Jego Tito jest najlepszy z najlepszych, Tito, jakiego nie było. I miejmy nadzieję, że nie będzie.