A na koniec rozliczenia – te oficjalne i te „ludowe” będące zwykłymi linczami na kolaborantach i sympatykach Vichy. Ta skondensowana opowieść nie wygląda na przesadnie chlubną. W pierwszej wojnie światowej jeden z najsłynniejszych francuskich sloganów bojowych brzmiał: „On les aura!” (Dostaniemy ich!). W drugiej też Niemców dostali – za niepomiernie mniejszą cenę, ale też i chwałę.
Powstanie Warszawskie i paryski zryw to zjawiska tak niewspółmierne, że trudno je umieścić w tej samej kategorii pojęciowej. Wszelkie porównania uświadamiają nam straszliwą tragedię polskiego losu z taką mocą, że ogarnia nas przeraźliwy smutek. Bo myśmy ich, czyli Niemców, wtedy nie dostali, do tego płacąc niepomiernie większą cenę. To tak, jakby Francja skazana była na ostateczne zwycięstwo, Polska zaś na klęskę, bo przecież trudno nazwać zwycięstwem zwasalizowanie naszego kraju przez Stalina. Jakby ciągle działała historyczna Nemezis.
Dzięki Bogu fatum nie istnieje, można natomiast wskazać złożony zespół czynników, który to fatum skutecznie udaje. Najpewniej najważniejszym jest wielki we wszystkich niemal wymiarach potencjał Francji, z którym każdy, kto potrafi myśleć dalej własnego nosa, musi się liczyć. Co więcej, szczęśliwym zrządzeniem losu Francja miała podczas wojny kogoś, kto potrafił myśleć hen, daleko własnego nosa (skądinąd nadzwyczaj pokaźnego).
Oczywiście chodzi o gen. de Gaulle’a, lwa i lisa w jednej osobie, który stosując rozmaite zabiegi: raz subtelne, raz przebiegłe, innym razem zuchwałe, na pograniczu bezczelności, potrafił wyprowadzić Francję z ciemnego zaułka. Niewiele przy tym uronił z mitycznego honoru starej Francji, który – zdawałoby się – w 1940 roku wykipiał do reszty. Cudowną sztuką generała rozlane mleko wróciło do nowej filiżanki. Prawda, mleko było teraz dużo chudsze, a filiżanka już nie z Sèvres, ale Francuzi piją z niej do dzisiaj.
[i]Jarosław Krawczyk, redaktor naczelny „Mówią wieki”[/i]